Wiosna już się czai za rogiem, listki czekają w napięciu, słonko grzeje, krokusy kwitną, a ptaki świergolą jak najęte. Oczywiście trzeba omijać zacienione miejsca, bo tam może nas nagle zmrozić mróz i uszy bez czapki odpadają. Nie będę się jednak czepiać szczegółów.
Gdy widzę piękną pogodę za oknem budzi się we mnie chęć podróży. Jakiejkolwiek, choćby spaceru nad Wisłą. Gdybym puściła wodze fantazji, siedziałabym w aucie, z wypchanym po brzegi bagażnikiem, dzieciarnią z tyłu, mężem za kierownicą i pruła w dalekie góry, po drodze odwiedzając wszystkie ciekawe miasta, miasteczka.
Obowiązki jednak wzywają, a i portfel nie chce współpracować. Jak już przy finansach jestem...
Ostatnio przy okazji urodzin Taty oglądaliśmy stare, czarno białe fotografie rodzinne. Z czasów gdy nasze pokolenie zaczęło się rodzić. Patrzyłam z niedowierzaniem, bo niemal na każdym zdjęciu poznawałam sukienki, w których była Babcia, Mama mojego Taty. Przecież chodziła w nich trzy lata temu, a one miały już 30 lat! Wcale nie wyglądały na tyle, a Babcia chodziła w nich niemal cały czas. Zapytałam o to Ciocię i tak rozwinęły się wspomnienia. Moja Babcia uwielbiała podróże. Niestety Dziadek zmarł dość wcześnie, więc była samotną Matką czwórki dzieci. Budżet domowy był ograniczony, ale dla Babci to nie było przeszkodą. Cały rok zbierała na wakacje. Nie przywiązywała uwagi do nowych ubrań, mogła chodzić cały czas w tym samym, co jest w sumie dość niezwykłe jak na kobietę. I faktycznie te kilka sukienek przewija się przez cały czas jak Ją pamiętam, a trzeba przyznać, że wyglądała w nich bardzo dobrze. Podziwiam też, że te kiecki przetrwały i były w tak dobrym stanie. Jak patrzę do własnej szafy to mnie zgroza ogarnia. Czy to była kwestia dobrej jakości materiałów czy właściwej pielęgnacji i dbałości? Pewnie wszystkiego po trochu.
Przy urodzinowym stole popłynęły wspomnienia, jak to na początku podróży jechali do Gdyni i zajmowali cały przedział, żeby komfortowo jechać w góry. Dziadkowie pracowali na kolei, więc jeździli wszędzie pociągiem. Zwiedzili całą Polskę i przemierzyli niemal całe Tatry. Swoją drogą jak myślę o wakacyjnym wyjeździe pociągiem, z czwórką dzieci to mi się słabo robi. Nigdy bym się nie spakowała, tak żebym dała radę to potem podnieść. Jak bym te dzieci ogarnęła? Jak one by chodziły tak daleko? Jak zniosłabym marudzenie? Wołanie: pić! jeść! siusiu! A przecież nie jadało się w restauracjach czy Macu. Jeszcze prowiant trzeba było zapewnić. Nieprawdopodobne. Podziwiam Babcię niezmiernie. Te wojenne kobiety byłe doprawdy ze stali.
Zresztą Babcia do końca życia lubiła podróżować. Wystarczyło rzucić hasło - Jedziemy! i już była gotowa. Te geny przeszły też na szczęście na jej dzieci i częściowa na wnuki.
Mam więc w sobie tą żyłkę podróżnika, który zawsze i wszędzie chce, ciekawi go, lubi...
I ta żyłka spotyka się z drugą.
Moja Babcia ze strony Mamy jest zupełnie innym typem. Ciekawa świata, na bieżąco z wydarzeniami (znacznie lepiej niż ja), świetnie zorganizowana, też przedwcześnie owdowiała, Matka trójki dzieci. Na pewno nie było jej łatwo. Jednak jeśli chodzi o podróże to z wielkim bólem można ją było gdzieś wyciągnąć. Jeździła w Tatry, co widać na zdjęciach, ale ja pamiętam jak trudno zawsze było namówić ją na wyjście z domu. Jak już wyszła to była zachwycona, cieszyła się odmianą, zwiedzała, poznawała. Najgorszy był sam moment wyruszenia: a po co? dlaczego? nie chce mi się? co ja tam będę robić? zimno będzie, itp. Teraz Babcia już nie wychodzi z domu ze względu na chorobę, ale pamiętam te cotygodniowe "walki podjazdowe" by zabrać ją na sobotni czy niedzielny dzień na świeżym powietrzu. Ten upór i niechęć do zmian. Takie trochę też zakompleksienie: a po co ja tam mam jechać, niech inni jadą. Te geny przeszły na jej dzieci i wnuki.
W taki oto sposób codziennie walczą we mnie te dwa fronty. Jeden wyrywa się, chce jechać, zwiedzać, poznawać, żyć aktywnie. Drugi zaś marudzi, a po co?, ojej trzeba się ruszyć, nie lepiej zaszyć się z książką? a jak będzie nudno?/zimno?/beznadziejnie? Muszę sama siebie przekonywać, że warto pójść, ze będzie super, że będę umiała się odnaleźć w nowej sytuacji. Każdego dnia wygrywa kto inny. Jeśli odpuszczę i przez kilka dni siedzę w domu, to z każdym dniem jest trudniej wyjść, umalować się, coś zrobić. Nawet jeśli chodzi o ulubione zajęcia z aikido. Musze się pilnować, bo dobrze wiem, że jeśli odpuszczę jeden trening, to na kolejny też znajdę wymówkę. Cały poprzedni tydzień tak się obijałam i teraz czas wziąć się w garść. Denerwuje mnie ta cecha, to mułostwo, lenistwo. Czuję wtedy, że życie mi ucieka i nic nie zdążę zrobić. Ratunkiem jest wypełniony, zaplanowany dzień, kiedy na nic nie ma czasu, a wszystko w magiczny sposób jest zrobione. Stąd moja słabość do musztry, nadzoru, bo to mi pomaga, choć z drugiej strony chcę samodzielności i buntuję się.
Czy wy też macie takie sprzeczne natury???