niedziela, 23 marca 2014

Pierwszy powiew lata

W czwartek widziałam lato. Naprawdę. Było tam i machało przyjaźnie łapką. Udało nam się popołudniową porą wybrać na spacer. Nie byle jaki, bo spacer nad morzem. 


Będąc w Trójmieście, krzywiłam się na korki, hałas, tłok i wszechogarniającą cywilizację. Tęskniłam za lasem, zielonością, ciszą i samotnością. Myślałam: jak można tu mieszkać? Szczególnie wiosną, gdy wszystko budzi się do życia, a tu tylko beton i beton. Chyba naprawdę się starzeję. Mój bunt na nowoczesność trwał do czasu, aż żołądek upomniał się o swoje prawa. Wtedy bez mrugnięcia okiem spałaszowałam mięcho z frytkami w globalnej jadłodajni. Nikt nie jest doskonały.

Miało być jednak o lecie. Lato objawiło się na "Zaspowym" deptaku. Dzieci śmigające na rowerach i hulajnogach, biegacze, "rolkowcy", spacerowicze i my uśmiechnięci, wędrujący bez pośpiechu za rączkę. Jak nie małżeństwo z prawie dziewięcioletnim stażem. Ciepło było, absolutnie bezwietrznie, pachniało morzem, goframi i relaksem. Na molo paliły się nastrojowe lampy, studenci śpiewali i grali na gitarze, pary trzymały się za ręce, rodziny pedałowały w kaskach i odblaskowych kamizelkach, a najodważniejsi chodzili boso po piasku. Wszędzie było słychać niedowierzające głosy: zupełnie jakby były wakacje. I tak spacerowaliśmy sobie, obserwując wypływający w morze statek. 



I choć aparat niepierwszej młodości nie odda uroku miejsca i tak chciałam Wam to pokazać.





czwartek, 13 marca 2014

Rodzinne geny

Wiosna już się czai za rogiem, listki czekają w napięciu, słonko grzeje, krokusy kwitną, a ptaki świergolą jak najęte. Oczywiście trzeba omijać zacienione miejsca, bo tam może nas nagle zmrozić mróz i uszy bez czapki odpadają. Nie będę się jednak czepiać szczegółów. 
Gdy widzę piękną pogodę za oknem budzi się we mnie chęć podróży. Jakiejkolwiek, choćby spaceru nad Wisłą. Gdybym puściła wodze fantazji, siedziałabym w aucie, z wypchanym po brzegi bagażnikiem, dzieciarnią z tyłu, mężem za kierownicą i pruła w dalekie góry, po drodze odwiedzając wszystkie ciekawe miasta, miasteczka. 
Obowiązki jednak wzywają, a i portfel nie chce współpracować. Jak już przy finansach jestem...

Ostatnio przy okazji urodzin Taty oglądaliśmy stare, czarno białe fotografie rodzinne. Z czasów gdy nasze pokolenie zaczęło się rodzić. Patrzyłam z niedowierzaniem, bo niemal na każdym zdjęciu poznawałam sukienki, w których była Babcia, Mama mojego Taty. Przecież chodziła w nich trzy lata temu, a one miały już 30 lat! Wcale nie wyglądały na tyle, a Babcia chodziła w nich niemal cały czas. Zapytałam o to Ciocię i tak rozwinęły się wspomnienia. Moja Babcia uwielbiała podróże. Niestety Dziadek zmarł dość wcześnie, więc była samotną Matką czwórki dzieci. Budżet domowy był ograniczony, ale dla Babci to nie było przeszkodą. Cały rok zbierała na wakacje. Nie przywiązywała uwagi do nowych ubrań, mogła chodzić cały czas w tym samym, co jest w sumie dość niezwykłe jak na kobietę. I faktycznie te kilka sukienek przewija się przez cały czas jak Ją pamiętam, a trzeba przyznać, że wyglądała w nich bardzo dobrze. Podziwiam też, że te kiecki przetrwały i były w tak dobrym stanie. Jak patrzę do własnej szafy to mnie zgroza ogarnia. Czy to była kwestia dobrej jakości materiałów czy właściwej pielęgnacji i dbałości? Pewnie wszystkiego po trochu. 
Przy urodzinowym stole popłynęły wspomnienia, jak to na początku podróży jechali do Gdyni i zajmowali cały przedział, żeby komfortowo jechać w góry. Dziadkowie pracowali na kolei, więc jeździli wszędzie pociągiem. Zwiedzili całą Polskę i przemierzyli niemal całe Tatry. Swoją drogą jak myślę o wakacyjnym wyjeździe pociągiem, z czwórką dzieci to mi się słabo robi. Nigdy bym się nie spakowała, tak żebym dała radę to potem podnieść. Jak bym te dzieci ogarnęła? Jak one by chodziły tak daleko? Jak zniosłabym marudzenie? Wołanie: pić! jeść! siusiu!  A przecież nie jadało się w restauracjach czy Macu. Jeszcze prowiant trzeba było zapewnić. Nieprawdopodobne. Podziwiam Babcię niezmiernie. Te wojenne kobiety byłe doprawdy ze stali.
Zresztą Babcia do końca życia lubiła podróżować. Wystarczyło rzucić hasło - Jedziemy! i już była gotowa. Te geny przeszły też na szczęście na jej dzieci i częściowa na wnuki.
Mam więc w sobie tą żyłkę podróżnika, który zawsze i wszędzie chce, ciekawi go, lubi...
I ta żyłka spotyka się z drugą.
Moja Babcia ze strony Mamy jest zupełnie innym typem. Ciekawa świata, na bieżąco z wydarzeniami (znacznie lepiej niż ja), świetnie zorganizowana, też przedwcześnie owdowiała, Matka trójki dzieci. Na pewno nie było jej łatwo. Jednak jeśli chodzi o podróże to z wielkim bólem można ją było gdzieś wyciągnąć. Jeździła w Tatry, co widać na zdjęciach, ale ja pamiętam jak trudno zawsze było namówić ją na wyjście z domu. Jak już wyszła to była zachwycona, cieszyła się odmianą, zwiedzała, poznawała. Najgorszy był sam moment wyruszenia: a po co? dlaczego? nie chce mi się? co ja tam będę robić? zimno będzie, itp. Teraz Babcia już nie wychodzi z domu ze względu na chorobę, ale pamiętam te cotygodniowe "walki podjazdowe" by zabrać ją na sobotni czy niedzielny dzień na świeżym powietrzu. Ten upór i niechęć do zmian. Takie trochę też zakompleksienie: a po co ja tam mam jechać, niech inni jadą. Te geny przeszły na jej dzieci i wnuki. 
W taki oto sposób codziennie walczą we mnie te dwa fronty. Jeden wyrywa się, chce jechać, zwiedzać, poznawać, żyć aktywnie. Drugi zaś marudzi, a po co?, ojej trzeba się ruszyć, nie lepiej zaszyć się z książką? a jak będzie nudno?/zimno?/beznadziejnie? Muszę sama siebie przekonywać, że warto pójść, ze będzie super, że będę umiała się odnaleźć w nowej sytuacji. Każdego dnia wygrywa kto inny. Jeśli odpuszczę i przez kilka dni siedzę w domu, to z każdym dniem jest trudniej wyjść, umalować się, coś zrobić. Nawet jeśli chodzi o ulubione zajęcia z aikido. Musze się pilnować, bo dobrze wiem, że jeśli odpuszczę jeden trening, to na kolejny też znajdę wymówkę. Cały poprzedni tydzień tak się obijałam i teraz czas wziąć się w garść. Denerwuje mnie ta cecha, to mułostwo, lenistwo. Czuję wtedy, że życie mi ucieka i nic nie zdążę zrobić. Ratunkiem jest wypełniony, zaplanowany dzień, kiedy na nic nie ma czasu, a wszystko w magiczny sposób jest zrobione. Stąd moja słabość do musztry, nadzoru, bo to mi pomaga, choć z drugiej strony chcę samodzielności i buntuję się.

Czy wy też macie takie sprzeczne natury??? 

środa, 5 marca 2014

O jedzeniu

Trafił mi się w zeszłą sobotę dzień wolny. Dzień tylko mój i do tego wyjazdowy. Zastanawiałam się usilnie, kiedy ostatnio wyjechałam gdzieś sama, z "obcymi" ludźmi. Nie mogłam sobie przypomnieć. Zawsze z rodziną, bliższą lub dalszą, dzieci, mąż, mama, ciocia, siostra. Z innymi to chyba tylko w szkole, a to już było dawno.
Postanowiłam wykorzystać ten dzień na nowości i luz, bez targania w torebce pieluch, aut, biszkoptów, wody i miliona innych rzeczy. Do tego po 15-tej wyładował mi się telefon. Dacie wiarę, że na kolację poszłam TYLKO z portfelem w kieszeni. Bez torebki!
Gdzie byłam? W Toruniu. Pięknym mieście, z zadbaną starówką, brukowanymi uliczkami i ceglanymi zabytkami. W sam raz na leniwe, niespieszne spacery, kawę i ciasto w przytulnej kafejce i cykanie zdjęć. Ha! Nie do końca. Pojechaliśmy tam grupą na staż Aikido i dwa razy po trzy godziny rzucali mną o matę. Mało relaksujące? A skąd. Ja to uwielbiam.
Ale miało być o jedzeniu, które oczywiście też uwielbiam. Mieliśmy okazję odwiedzić super miejsce Pierogarnię Stary Toruń. To miejsce z duszą, ciepłe, przytulne, pachnące. Pierwszy raz tam byłam i pierwszy raz próbowałam pieczonych w piecu pierogów. Pycha! Może to nie najlepszy dzień na wspominanie pyszności, bo dziś ścisły post. Będę dzielna. Pierogi były przepyszne, wybór był spory, przez mięsne, serowe, wegetariańskie do słodkich. My spróbowałyśmy z brokułem, lazurem i serkiem topionym, (nie jadam serów pleśniowych, ale w końcu miał być dzień nowości), z kurczakiem serem i pieczarkami oraz z mięsem wołowym, cebulą, papryką i ogórkiem konserwowym. Podane z sosami: pomidorowym, koperkowym i gorgonzola. Już mi ślinka leci. Próbowałyśmy też zupy grzybowej. Jeśli zajedziecie kiedyś do Torunia, koniecznie wpadnijcie na pierogi. Zaświadczam, że trzy w zupełności wystarczą.
Rodzinnie rzadko odwiedzamy takie miejsca, bo z dziećmi liczy się przede wszystkim czas. Nie możemy ryzykować 20 minutowego czekania na jedzenie, bez wspomagaczy typu kartki, kredki, samochodziki, gry słowne. Niby praktyka czyni mistrza, ale co to za relaks dla rodziców, gdy trzeba w popłochu łapać solniczki, pilnować niebujania się na krzesłach, co pięć minut lecieć do łazienki, a potem jeszcze słuchać: "nie będę tego jadł". Moi chłopcy w obcych miejscach jadają przeważnie frytki, bo wszystko inne nie jest takie jak u Mamusi. I gdzie tu dziecięca ciekawość świata? Tylko rutyna i to wiernie odtwarzana. 
Przypomniało mi się, jak kiedyś w restauracji kelner przyniósł nam danie, z fantazyjnym maziajem z sosu, co Nuncjusz skwitował: "Panu się chyba coś wylało."
Siedząc zatem przez godzinę w restauracji, w totalnym spokoju, konwersując sobie miło, dyskretnie obserwowałam i przemyśliwałam. Mam mały konflikt interesów, bo z jednej strony, jako osoba kochająca jedzenie nie lubię jeść sama, a już najgorzej z osobami, które są wiecznie na diecie, co to tylko: szklankę wody poproszę i dwa liście sałaty. Z drugiej jednak strony, jako osoba z nadwagą nie lubię jeść w towarzystwie, bo fisiuję sobie, że wszyscy patrzą na to ile zjem i czemu tak dużo. W efekcie zamawiam z reguły to co inni, co by nie odstawać i w małych ilościach. Jeśli wszyscy dajmy na to zamówią danie główne, to choćbym miała wielką ochotę na deser, nie wezmę go. Przeważnie wychodzę niedojedzona. No chyba, że jestem z mężem, tu się nie krępuję. Moje kompleksy mają oczywiście dobry wpływ, gdybym miała ciągle jeść z obcymi ludźmi, może byłabym chuda jak patyk. Ale co to za życie :). Wkładam sobie do głowy, że nikt na mnie nie patrzy, a już na pewno nie liczy ilości kalorii, a nawet gdyby, to skoro mam ochotę na pizzę a nie sałatkę to moja sprawa. W chwilach konfrontacji jednak polegam. Z zazdrością patrzyłam na facetów, którzy bez jakiejkolwiek krępacji zamawiali sobie, np. lody, nawet jeśli nikt inny nie zamawiał i wszyscy siedzieli z napełnionymi brzuchami. Generalnie nie wiem czy to tylko moja fiksacja, czy to my kobiety tak mamy. Takie niezdrowe, irracjonalne podejście do jedzenia i przekonanie, że ciągle podlegamy ocenie innych. Skąd nam się to bierze? Doprawdy, człowiek sam potrafi wpędzić się w ślepy zaułek. Mój Mąż zawsze się ze mnie z tego śmieje i w miejscach publicznych niemal czyta mi w myślach.
W efekcie, nie zjadłam cudnie wyglądającego ciasta czekoladowego z bitą śmietaną. Koniecznie muszę jechać jeszcze raz.

czwartek, 27 lutego 2014

Rozmowy w aucie

Jedziemy. Mały trzyletni, nazwijmy go Pietruchą, pokazuje paluchem za szybę i pyta Nuncjusza (7 lat):
P: Co to jest?
N: Samolot.
P: A jaki? 
N: Osobowy.
P: Pasażerski?
N: Pasażerski to to samo co osobowy. - zaznacza z wyższością.
P: Osobowy to pociąg!

Ooo się Pietrucha wyrobił. 

sobota, 22 lutego 2014

Fitnessowa sobota

Jak wiadomo krew nie woda i z rodziną trzeba dobrze żyć. Tak się składa, że Siostra ma rodzona jest zapaloną trenerką fitnessu. Skąd jej się to wzięło nie wie nikt. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to hobby męczące dla rodziny. Ciągle nas gnębi, poprawia, namawia, mlaska z niesmakiem nad moim/naszym kanapowym trybem życia. Źle wchodzimy po schodach, źle siedzimy, źle schylamy się po siaty z zakupami, w złych butach spacerujemy. Nie dbamy o kręgosłup i nade wszystko źle się odżywiamy. 
Cóż wszystko to niestety prawda.
Pasja siostry jest przeogromna i naprawdę ma do tego dryg. Nie jest to jej główne źródło utrzymania, więc tym bardziej ją podziwiam, że po całym dniu pracy jej się jeszcze chce. A chce jej się niemal zawsze i codziennie. Jeździ na różne szkolenia, spotkania, prowadzi zajęcia, biega, jeździ na rowerze i jeszcze ćwiczy w domu. Dla mnie leniwca to nie do pojęcia. 
Prawdę powiedziawszy totalnym leniwcem nie jestem, ale o mojej pasji będzie kiedy indziej. Dziś relacja na świeżo. Prosto z waniającej potem sali tortur.
W miejscowym klubie odbył się darmowy maraton fitnessu. Przez dwie godziny Siostra była główną sadystką i kazała być co by frekwencję dobrą robić. Namówiłam też przyjaciółkę i teraz się zastanawiam jaką zemstę dla mnie szykuje. To będzie próba naszej przyjaźni. :)
Siostra jest fanką treningu funkcjonalnego i dała nam taki wycisk, że ledwo mogę teraz chodzić. Uda mi płoną, w związku z czym wszystko co spadnie na ziemię w ten weekend zostanie tam na długo. Ja się nie schylam! Następna godzina to był pilates i moje niewprawne ramiona też wołały o litość. Najśmieszniejsze jest to, że najłatwiej było mi robić ćwiczenia na mięśnie brzucha, w końcu ma się te partie moooocno rozbudowane :).
Generalnie nie lubię fitnessu. Głośna muzyka, skakanie w miejscu, przepocona sala, ciągłe gadanie i to złudne: "Ostatnie osiem!" Jasne! Nie wierzcie, to nigdy nie jest ostatnie osiem, bo potem jest jeszcze cztery, a potem znowu osiem. "Dalej!", "Dasz radę!", "Jeszcze trzymaj!". Nie lubię dopingu i mówienia mi, że jeszcze mogę. Sama wiem czy dam radę i nie dam, bo nosem szoruję po podłodze. Poza tym nie posiadam strojów sportowych. Taa wiem to tylko wymówka, ale naprawdę czuję się nieswojo na sali z wyfiołkowanymi paniami w kolorowych strojach z oddychających materiałów. 
Po dwóch godzinach, dumna z siebie miałam zebrać się do domu, ale okazało się, że zaraz rozpocznie się zumba. Z ciekawości zostałam. Nigdy jeszcze nie ćwiczyłam i nie widziałam, a skoro już tam byłam... Moje wrażenia? Hmm... To nie moje klimaty. Niby fajnie. I poskakać można i potańczyć i nawet pośpiewać i pokrzyczeć, ale ja nietypowo wolę ciszę. Nie łapię tak szybko tanecznych układów, nie dla mnie szalone machanie rękami, tyłkiem to mogę sobie kręcić w domu przy mężu. Może po drinku lub dwóch byłabym bardziej wyluzowana i skłonna do szaleństw. O zgrozo  druga część miała się odbywać w szpilkach. I to jakich! Widziałam te mega obcasy, które panie przytargały. Toż to zwichnięta kostka murowana, a w krytycznym momencie, można zostać nabitym niczym szaszłyk. Ja nie dotrwałam. Ogólnie fajna sprawa, jak ktoś lubi, ale nie dla mnie.
Ale byłam, spełniłam rodzinny obowiązek, wytrwałam i nie było najgorzej. Oczywiście pomijając zakwasy.


piątek, 21 lutego 2014

Finka z kominka


Post bierze udział w Fince z kominka. Temat - Ja. Tym razem trochę odmiany.



Jeszcze tylko 5 minut i będę w domu. Ostatni zakręt, ostatnia prosta. Widzę już go w oddali. Skręcam na podjazd, jak zwykle zbyt szybko i hamuję z impetem. Łapię torebkę, zakupy, kluczyki. Gramolę się niezgrabnie na zewnątrz. Pik pik. Auto zamknięte. Torebka na ramię, siatka zawieszona w zgięciu łokcia. Szukam kluczy do domu, choć powinny być tam gdzie zawsze. Nie są. Przetrząsam kieszonki, kieszenie płaszcza. Są. Otwieram drzwi, wchodzę z westchnieniem ulgi. Już. Już jestem. Już bezpieczna. Przekręcam zamek, zdejmuję szpilki, odwieszam płaszcz. Niosę zakupy do kuchni. Odstawiam na blat. I wtedy zauważam, że zlew jest mokry. Kropelki wody spływają powoli. Drętwieję. Nie było mnie 8 godzin. Odwracam się. Jest cicho i spokojnie. Powoli idę do salonu, ale szybko wracam i wyciągam z szuflady nóż. Biorę głęboki wdech i znowu spoglądam w ich stronę. Słońce wpadające do pokoju pada na szkarłatne płatki. Zielone łodygi sterczą równo w wazonie. A kolce zdają się puszczać do mnie oko. Nie lubię róż. 
Powinnam uciekać, wyjść, zadzwonić. Ale nie mam już na to sił. Powoli, noga za nogą zmierzam przez dom. Moje serce bije tak głośno, że zagłusza ćwierkające na zewnątrz wróble. Puk puk. Otwieram drzwi sypialni, powstrzymując odruch by zacisnąć powieki, wrzasnąć i uciec. Nic się nie zmieniło. Schylam się by zajrzeć pod łóżko, pewna, że zaraz usłyszę BU! a dłoń w rękawiczce złapie mnie za kostkę. Klękam powoli, a nogi mi dygoczą. Przystawiam głowę niemal do podłogi. Nic. Przeżywam to jeszcze raz sprawdzając drugi pokój. Już mam z niego wyjść, gdy mój wzrok pada na dużą szafę. Otwieram ją szybkim ruchem i wpycham nóż między sukienki, z furią o jaką bym siebie nie podejrzewała. Niemal tracę równowagę. Nikt nie krzyczy. Pusto. Jeszcze tylko łazienka. Podskakuję na widok własnego odbicia w lustrze. Przysiadam na chwilę na wannie. Powoli rozluźniam ramiona. Oddycham głęboko. Śmieję się trochę histerycznie. Muszę stąd wyjść. Wracam po torebkę. Sięgam po kluczyki, nakładam szpilki. Stuk, stuk. Zamek, klamka. Dłoń w rękawiczce na mej dłoni i złowieszczy szept do ucha....
To ja.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Zapomniane Lisewo

Zaczęło się od wrześniowej wizyty w Muzeum Kolejnictwa w Warszawie. Samo Muzeum to prawdziwa gratka dla pociągowych zapaleńców. Cudowne miejsce z mniej cudowną panią, która od wejścia mruczy, żeby niczego nie dotykać. Na pewno jeszcze do niego wrócimy, by w spokoju wszystko pooglądać. Pewnie też więcej o nim napiszę,  ale nie tym razem.
W Muzeum kupiliśmy książkę Romana Witkowskiego "Koleje Wąskotorowe na Żuławach". Nuncjusz, wielki fan wszystkiego co na torach zamęczał nas przez całą drogę powrotną oglądaniem zdjęć i głaskał książkę z namaszczeniem. Eksploatował również jadącego z nami wujka, byłego kolejarza i wypytywał o wszystkie szczegóły. Jako, że mieszkamy na Żuławach, pomyślałam, że taka książka będzie świetną okazją do poznania otaczających nas terenów. Nie mogłam nawet przypuszczać w co się pakujemy.

Ziarno zostało zasiane. Sama jestem sobie winna. Od razu następnego dnia Nuncjusz zasiadł do zgłębiania wiedzy książkowej. Jako, że czytać dopiero się uczy, wymagał asystowania. Początkowo zmienialiśmy się nawzajem z mężem. Nie powiem, było to interesujące, szczególnie, że w niektórych miejscach byłam osobiście, choć nigdy nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Teraz miało się to zmienić. 
Książka opisuje historię Gdańskiej Kolei Dojazdowej, powstawanie żuławskich wąskotorówek, ich funkcjonowanie, trasy, tabor, infrastrukturę, a także niestety likwidację. Można w niej znaleźć mnóstwo fotografii, szkiców, map, tabel, a nawet starych rozkładów jazdy. Historia zamknięta na czarno białych zdjęciach, ale też i ta, której możemy dotknąć na żywo, choć czasem niestety w kawałkach. Czytanie to dla Nuncjusza było jednak za mało. 
Rozpoczęły się długie rodzinne rozmowy z seniorami rodu. Wspomnienia z dzieciństwa, anegdotki. Wypytywanie wujków, ciotek i wszystkich którzy mogli jeździć wąskotorówką.  Dla nas była to okazja by poznać rodzinne dzieje, historie, które jakoś dotąd nie wypłynęły na światło dzienne. Zmieniły się rozmowy przy stole, wspominano dawne czasy, dziadków, prababcie. Porównywaliśmy drogę do szkoły i samą szkołę oraz dzieciństwo kiedyś i dziś. Przy okazji wypłynęła historia jakoby kiedyś Wisła wylała na tyle, że w lisewskim Kościele św. Mikołaja woda sięgała powyżej metra. Na kościele ponoć jest oznaczenie stanu wody, ale nam nie udało się go odnaleźć. Przeglądając wczoraj książkę w poszukiwaniu informacji (dotychczas nie przeczytałam jej w całości, bo techniczne szczegóły mnie przerażają), i natknęłam się na taką informację:

"Wycofując się w marcu 1945 r. wojska Wehrmachtu zniszczyły mosty i wiadukty by utrudnić przeciwnikowi zajęcie obszaru Żuław Wiślanych. Jednak już 11 marca Armia Czerwona przedarła się przez Nogat i zdobyła miasteczko Nowy Staw. W tej sytuacji saperzy armii hitlerowskiej wysadzili w powietrze wały ochronne i śluzy m.in. koło Rothebude (Stróża k/Kiezmarka) co spowodowało, że w ciągu kilkunastu godzin znaczna część obszaru Żuław znalazła się pod wodą. Zatopieniu uległo 140 000 ha gruntów." 

Autor pisze, że warsztaty w Lisewie zostały zalane do wysokości 120 cm. Sprawa została więc wyjaśniona i sama jestem zaskoczona jak mnie cieszy odnalezienie tej informacji. 

Wkrótce jednak historie i opowieści nie wystarczyły. Nuncjusz musiał zobaczyć wszystko na własne oczy.
I tak zaczęło się tropienie pozostałości po wąskotorówkach. Na pierwszy ogień poszło Lisewo. Nuncjusz zarządził wyprawę odkrywczą. Obowiązki pierwszego przybocznego, szofera oraz tragarza objął Mąż. Wyposażeni w książkę, aparat, auto oraz prowiant, wyruszyli w chaszcze i błoto. Jako, że w książce mapy i szkice są niezwykle dokładne, zadanie mieli ułatwione. 
Lisewo to duża wieś w województwie pomorskim, w powiecie malborskim. Kiedyś były tam warsztaty naprawcze wąskotorówek, wieża ciśnień, obrotnica do obracania motowozów. Zresztą, co ja się będę historycznie rozpisywać. Zobaczcie zdjęcia jak było kiedyś, a jak jest teraz.

 Lisewo Malborskie, Rok 1991.


Obecnie

Ciekawostką jest, że Parowóz PX48-1741 widoczny na zdjęciu, po likwidacji lokomotywowni, na krótko trafił do Krośniewic, a potem został sprzedany na Wyspy Cooka. Tutaj cała historia.


Było



Obecnie


























   

                                                                                                                                 Rok 1996, Lxd2-243 z długim składem. Fot. M. Malczewski





Obecnie




 Rok 1989, Manewry Px48-1741 na stacji Lisewo. fot. M. Malczewski





Obecnie





Jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam do obejrzenia filmiku o makiecie modułowej, którą wykonał pan Andrzej Sadłowski.

Muszę powiedzieć, że dla Nuncjusza zobaczenie ruin było trudnym przeżyciem. Ciągłe pytania dlaczego rozebrali, dlaczego zlikwidowali. Wściekłość i złość na ludzi, którzy wykradli tory, zniszczyli budynki. Niezrozumienie dlaczego tak musi być, czemu nowe i szybsze jest lepsze. Przecież mogłyby istnieć obok siebie. Widzę jak kocha te pociągi całym dziecięcym sercem, jak chłonie wszystko na ich temat, jak rozbudza ciekawość w młodszym bracie. Marzy, że kiedy będzie dorosły wszystko odbuduje. 
Serducho mnie boli. Syn jest coraz starszy i powoli odkrywa, że świat to nie tylko zabawa, radość i miłość. Nie sądziłam, że będzie mi tak trudno patrzeć na jego rozczarowania i smutki. Sama zaczynam tęsknić i żałować nieodwracalnych zmian.
Chyba na starość robię się sentymentalna.