Post bierze udział w Fince z kominka. Temat - Ja. Tym razem trochę odmiany.
Jeszcze tylko 5 minut i będę w domu. Ostatni zakręt, ostatnia prosta. Widzę już go w oddali. Skręcam na podjazd, jak zwykle zbyt szybko i hamuję z impetem. Łapię torebkę, zakupy, kluczyki. Gramolę się niezgrabnie na zewnątrz. Pik pik. Auto zamknięte. Torebka na ramię, siatka zawieszona w zgięciu łokcia. Szukam kluczy do domu, choć powinny być tam gdzie zawsze. Nie są. Przetrząsam kieszonki, kieszenie płaszcza. Są. Otwieram drzwi, wchodzę z westchnieniem ulgi. Już. Już jestem. Już bezpieczna. Przekręcam zamek, zdejmuję szpilki, odwieszam płaszcz. Niosę zakupy do kuchni. Odstawiam na blat. I wtedy zauważam, że zlew jest mokry. Kropelki wody spływają powoli. Drętwieję. Nie było mnie 8 godzin. Odwracam się. Jest cicho i spokojnie. Powoli idę do salonu, ale szybko wracam i wyciągam z szuflady nóż. Biorę głęboki wdech i znowu spoglądam w ich stronę. Słońce wpadające do pokoju pada na szkarłatne płatki. Zielone łodygi sterczą równo w wazonie. A kolce zdają się puszczać do mnie oko. Nie lubię róż.
Powinnam uciekać, wyjść, zadzwonić. Ale nie mam już na to sił. Powoli, noga za nogą zmierzam przez dom. Moje serce bije tak głośno, że zagłusza ćwierkające na zewnątrz wróble. Puk puk. Otwieram drzwi sypialni, powstrzymując odruch by zacisnąć powieki, wrzasnąć i uciec. Nic się nie zmieniło. Schylam się by zajrzeć pod łóżko, pewna, że zaraz usłyszę BU! a dłoń w rękawiczce złapie mnie za kostkę. Klękam powoli, a nogi mi dygoczą. Przystawiam głowę niemal do podłogi. Nic. Przeżywam to jeszcze raz sprawdzając drugi pokój. Już mam z niego wyjść, gdy mój wzrok pada na dużą szafę. Otwieram ją szybkim ruchem i wpycham nóż między sukienki, z furią o jaką bym siebie nie podejrzewała. Niemal tracę równowagę. Nikt nie krzyczy. Pusto. Jeszcze tylko łazienka. Podskakuję na widok własnego odbicia w lustrze. Przysiadam na chwilę na wannie. Powoli rozluźniam ramiona. Oddycham głęboko. Śmieję się trochę histerycznie. Muszę stąd wyjść. Wracam po torebkę. Sięgam po kluczyki, nakładam szpilki. Stuk, stuk. Zamek, klamka. Dłoń w rękawiczce na mej dłoni i złowieszczy szept do ucha....
To ja.
Jeszcze tylko 5 minut i będę w domu. Ostatni zakręt, ostatnia prosta. Widzę już go w oddali. Skręcam na podjazd, jak zwykle zbyt szybko i hamuję z impetem. Łapię torebkę, zakupy, kluczyki. Gramolę się niezgrabnie na zewnątrz. Pik pik. Auto zamknięte. Torebka na ramię, siatka zawieszona w zgięciu łokcia. Szukam kluczy do domu, choć powinny być tam gdzie zawsze. Nie są. Przetrząsam kieszonki, kieszenie płaszcza. Są. Otwieram drzwi, wchodzę z westchnieniem ulgi. Już. Już jestem. Już bezpieczna. Przekręcam zamek, zdejmuję szpilki, odwieszam płaszcz. Niosę zakupy do kuchni. Odstawiam na blat. I wtedy zauważam, że zlew jest mokry. Kropelki wody spływają powoli. Drętwieję. Nie było mnie 8 godzin. Odwracam się. Jest cicho i spokojnie. Powoli idę do salonu, ale szybko wracam i wyciągam z szuflady nóż. Biorę głęboki wdech i znowu spoglądam w ich stronę. Słońce wpadające do pokoju pada na szkarłatne płatki. Zielone łodygi sterczą równo w wazonie. A kolce zdają się puszczać do mnie oko. Nie lubię róż.
Powinnam uciekać, wyjść, zadzwonić. Ale nie mam już na to sił. Powoli, noga za nogą zmierzam przez dom. Moje serce bije tak głośno, że zagłusza ćwierkające na zewnątrz wróble. Puk puk. Otwieram drzwi sypialni, powstrzymując odruch by zacisnąć powieki, wrzasnąć i uciec. Nic się nie zmieniło. Schylam się by zajrzeć pod łóżko, pewna, że zaraz usłyszę BU! a dłoń w rękawiczce złapie mnie za kostkę. Klękam powoli, a nogi mi dygoczą. Przystawiam głowę niemal do podłogi. Nic. Przeżywam to jeszcze raz sprawdzając drugi pokój. Już mam z niego wyjść, gdy mój wzrok pada na dużą szafę. Otwieram ją szybkim ruchem i wpycham nóż między sukienki, z furią o jaką bym siebie nie podejrzewała. Niemal tracę równowagę. Nikt nie krzyczy. Pusto. Jeszcze tylko łazienka. Podskakuję na widok własnego odbicia w lustrze. Przysiadam na chwilę na wannie. Powoli rozluźniam ramiona. Oddycham głęboko. Śmieję się trochę histerycznie. Muszę stąd wyjść. Wracam po torebkę. Sięgam po kluczyki, nakładam szpilki. Stuk, stuk. Zamek, klamka. Dłoń w rękawiczce na mej dłoni i złowieszczy szept do ucha....
To ja.
Aaaa! !!! I co dalej???? ;)
OdpowiedzUsuńco tylko się zamarzy :):) Kto wie, może kolejna Finka bedzie okazją do kontynuacji
OdpowiedzUsuńByła u ciebie Perfekcyjna Pani Domu?! ;-)
OdpowiedzUsuńTo byłoby dopiero zaskoczenie :)
UsuńHmm... czyżby pogoń za własnym cieniem?
OdpowiedzUsuńPiękny opis JA w chwili histerii lękowej. Znam, zdarza mi się w głuszy na wsi, gdy za długo jestem sama. Nigdy w życiu sama nie zostanę tam na noc.
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię za ten nóż w kiecki, ja bym się bała, że mnie coś chwyci za nadgarstek i odwróci nóż ;-)
Witaj Almetyno. Ja im więcej czytam tym bardziej się boję, a kiedyś biegało się nocą po lesie i nic się w głowie nie lęgło. Co do noża, nie mam praktyki :):)
UsuńJak byłam młodzsza to też się prawie niczego nie bałam (a na wspomnienie czego mi się skóra jeży :))).
OdpowiedzUsuńZ wiekiem mi gdzieś się odwaga zapodziała.
I konkurs konkursem (przepraszam, ale nie miałam czasu wpaść wcześniej), ale też czekam na ciąg dalszy tych złowieszczych SZEPTÓW :)