czwartek, 30 stycznia 2014

Angry Pigs

Czy u Was też latają wściekłe ptaki? U nas od jakiegoś czasu owszem. Latają, skrzeczą, wybuchają, ćwierkają. Niby takie starodawne strzelanie z procy, ale jaki marketing. Nie powiem, sama się czasem wciągnę i odganiam potomstwo, bo "ile to można przy tablecie siedzieć!". 
Przy okazji zakupów przedświątecznych dostałam, wcale nie małego wytrzeszczu na widok cen tych ptaszynek. Oni chyba zupełnie poszaleli! Nigdy w życiu! Wylazła ze mnie sknera. Gdzieś tam na targu, w zabawkach co to wyżyją najwyżej 5 minut, wyszperałam kilka małych pluszowych, za całe 3 złote sztuka. Zabawa była przednia. Budowaliśmy z drewnianych klocków konstrukcje, które zamieszkiwały ludziki z lego. Z innych klocków i gumki recepturki powstała proca i... ognia! Aż szkoda, że nie mam zdjęć. Budowanie konstrukcji miało pewne wady, gdyż najmłodszym brakowało cierpliwości i to ja musiałam sprawdzać poziom drżenia rąk.
Ustawialiśmy też wieżę z pudeł na zabawki, na której szczycie zasiadała wybrana maskotka i za pomocą gumowych piłek ćwiczyliśmy celność. Nie wszyscy zawodnicy rozumieli zasadę rzucania z jednej linii, ale mniejsza o to. Tak na marginesie powiem, że podawacz do piłek to ma jednak ciężkie życie.
Stopniowo miłość do ptaków zaczęła spływać na świnki. I tu pojawił się zonk, bo o ile ptaszków różnej maści jest pod dostatkiem w sklepach, to zielonych wieprzków jak na lekarstwo. Pomijamy oczywiście propozycję jednej świni i jednego klocka za 50 zł. Ręka by mi chyba uschła.
Coś tam jednak było. Dzieciaki zostały obdarowane przez Babcię Świnkowym, pluszowym Królem i wtedy dopiero się zaczęło. Mania zielona nastała. Filmiki ze świnkami, świnki budują pojazdy, codzienne wojny o "pana Świnkę", "mamo, a sprawdzimy w sklepie czy mają jakieś świnki". Przyznaję, że rozważałam już nawet naukę dziergania na szydełku, żeby te zielone kulki stworzyć, jednak się nie zebrałam. W końcu zaczęłam dziś przetrząsać szafy w poszukiwaniu czegoś o odpowiednim kolorze, co mogłabym poświęcić w imię spokoju w domu. Padło na koszulkę męża. Oglądam ją z każdej strony i kombinuję jak mam to niby zrobić, żeby mi w miarę okrągła świnia wyszła. Mistrzem igły i nitki nie jestem, powiedzmy sobie szczerze. Wszystko to pod czujnym okiem Starszaka, który już kombinuje jak tatową koszulinę ocalić (solidarność plemników, czy jak?). I nagle moje cudowne dziecię podsuwa mi pod nos zielony balonik i mówi: "a może z tego zrobimy świnki? dokleimy uszy z papieru..." Mój Ty geniuszu kochany!!! To mi się tu już mózg gotuje, a to takie proste.
Z góry uprzedzam, że zdolności plastycznych nie posiadam, ale pomysł przedstawiam, bo może ktoś też ma marudzące o zieloną świnię dzieci, a budżet ograniczony do zdrowego rozsądku. Wszystkie opcje udoskonalające mile widziane.
Oczywiście na świnkach się nie skończyło. Na szczęście dzień się skończył.

wersja pierwotna plus wzór

czyżby nas hipnotyzowały?

niebieskie trio

nie, to nie jest  świnia pielęgniarka, to świnia w hełmie, proszę o zachowanie powagi :)



Od dziś gramy w zielone.



środa, 29 stycznia 2014

Białe szaleństwo

Choć Młodszy trochę pokaszluje, postanowiłam wybrać się z dziećmi na sanki. Niby tak czekaliśmy na śnieg, a teraz trudno się zmobilizować by wystawić nos za drzwi. Zimno, wieje, no i te ciuchy... Jak ja tego zimowego ubierania nienawidzę. Szczególnie w malutkim, blokowym przedpokoju w 22 stopniach. 
Gacie - to najmniejszy problem, skarpetki, znienawidzone rajstopy, tudzież getry - tu już nie jest łatwo, bo nie dość, że trzeba dziecię złapać, to jeszcze utrzymać w jednej pozycji przez dłuższy czas, a już najgorzej jak pomylę strony. Koszulki, bluzy - różnie z tym bywa, bo a to gryzie, a to drapie, a to w rękawy trudno trafić. Wielkie, ocieplane spodnie - o z nimi to zawsze jest sajgon, dzikie wrzaski, marudzenie, sapanie, że gorąco. I gdy już jestem mokra i zirytowana to zostały już TYLKO buty, kurtki, czapki, szaliki i rękawiczki, które oczywiście się zgubiły. I już, już  można dzieci wypchnąć na korytarz, żeby samej wbić się w rekordowym czasie we własną kurtkę, w której oczywiście zatnie się zamek. Grr...
Wybraliśmy się do dziadków, którzy dysponują całkiem fajną górką w niewielkiej odległości. Szybkie (ha, ha) pakowanie do auta, droga z małym marudzeniem, że rękawiczki coś nie teges. Parkuję, Starszak wysiada i biegnie do drzwi, a ja walczę z pasami w foteliku Młodszego, torebką i wielką torbą z ciuchami na zmianę (tak, tak nigdzie się bez niej nie ruszam). Młodszy już tarza się w śniegu na trawniku, a ja tanecznym krokiem na mega śliskich schodach docieram do drzwi domu. Wrzucam torebkę i manele i wołam Starszaka na sanki a tam.... ON.... Mój syn..... w GETRACH i KRÓTKIM RĘKAWKU!!!!
Ale, Mamo, ja nie wiedziałem, że my tak od razu na te sanki.





poniedziałek, 27 stycznia 2014

O gotowaniu z dziećmi.

Gotujecie z dziećmi? Ja często, czasem nawet za często. Przeważnie to lubię, ale czasem gdy mąka fruwa po kuchni, a ciasto przykleja do ściany, bardzo się złoszczę. Gotowanie z dziećmi nie jest łatwe. Konieczny jest dobry nastrój, pełen relaks i zaawansowany tumiwisizm w kwestii porządku. O dziwo nie potrzeba wielkiej kuchni, choć znacznie ułatwia to sprawę. Trzeba się z góry nastawić na sprzątanie, straty w produktach lub szklankach. Ma to jednak swoje plusy. Wspólnie spędzony czas, rozrywka dla maluchów, nauka, okazja do rozmowy, niezapomniane wspomnienia.
Uważam, że każdy powinien umieć gotować. Nie żeby zaraz był jakimś mistrzem noża i widelca z białą czapą na głowie, w fartuchu i łyżką za paskiem. Wystarczy, że potrafi przyrządzić sobie podstawowe dania, choćby jajecznicę. Przerażeniem napawa mnie myśl, że moi synowie mogliby czekać na mamę czy kiedyś żonę wracającą z pracy, aby napełnić brzuszki czymś ciepłym. O nie!!! Do garów!
Na szczęście chłopaki chętnie garną się do gotowania. Najczęściej robimy razem, a coraz częściej sami robią (bez gotowania rzecz jasna) kluski z twarogu. To ulubiony posiłek dzieci w naszej rodzinie od pokoleń. Mamy w nich sporą wprawę i muszę przyznać, że sama je chętnie podjadam. To fajna zabawa w mieszanie składników, kulanie wałeczków i cięcie na kawałki.

Kluseczki
 kostka twarogu (nie musi być mielony)
 jajko
 cukier waniliowy
mąka
(tyle żeby się dało połączyć w jedną kulę)
Wszystko mieszamy, potem toczymy wałeczki, ciachamy je na kawałki i gotujemy w wodzie. Jak wypłyną to dajemy im jeszcze ok 2 minuty i hop na talerz. Można je jeść same lub posypane cukrem, a już najdoskonalej ze śmietaną i cukrem. Gdy w domu brak twarogu, można użyć nawet serka homogenizowanego, zwykłe danio tez się nadaje.

Następne w kolejności są ciasteczka i ciasta wszelkiego rodzaju. Rozbijanie jajek, sypanie mąką, cukier, margaryna, olej. To dopiero gratka dla małych odkrywców. Nie wspominając o wałkowaniu i wykrawaniu kształtów. Ciasteczka i pierniczki są corocznym hitem i pomagają nam poczuć pierwsze oznaki zbliżających się świąt. Przy okazji uczę Starszaka ważenia i ułamków. 1/4 szklanki cukru czy 300 gram mąki nie są już tajemnym kodem. 
Robimy też wspólnie obiady, kroimy warzywa, smarujemy kanapki, wymyślamy owocowe sałatki, "dekorujemy" pizzę.
Doszło do tego, że moje dzieciaki, rozbudzone wizją tajnych eksperymentów, biegną do kuchni na dźwięk miksera czy też tłuczka do mięsa, z dzikim okrzykiem - Ja też chcę!!! Tak, tak dobrze czytacie - tłuczka do mięsa. Nie ma to jak porozbijać kotlety czy mięsko na zrazy. Swoją drogą jest to wielka pomoc dla mamy bez bicepsów. Czy jest coś czego dzieci ze mną nie gotują? hmmm... Nie. Pomagają przy wszystkim i z dumą przyznaję, że mimo młodego wieku (7 i 3) potrafią już całkiem sporo. Czasem nawet uczą tatusia, gdy zostanie sam na placu boju. 
Bywa, że nie mam ochoty, nastroju na towarzystwo w kuchni. Lubię gotować sama, to mój relaks i chwila dla siebie, by pomyśleć w spokoju, pomarzyć. Nikt nie może patrzeć mi na ręce, bo zaraz zaczynają dygotać i palcom grozi amputacja. Nie dla mnie wielkie gotowanie ze znajomymi. Dzieciaki to jednak co innego. Nie krępują mnie, nie odstraszają ich groźne warknięcia i nie dają się łatwo przepłoszyć. Sama chciałam, to teraz mam.
A co ostatnio miałam? A no właśnie to.


Zachęcam Was gorąco na posadzenie dzieciaków na blacie w kuchni, wzięcie głębokiego oddechu i pozwolenie im na pomaganie. Na pewno Was zaskoczą.



p.s.

Ostatnio najbardziej zaskoczył i jednocześnie zirytował mnie mój własny, niegotujący mąż. Upiekł takie pyszne i soczyste udka z kurczaka, że z zazdrości aż się zagotowałam. Mi nigdy takie nie wyszły! To skandal!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Ferie

Panie i Panowie zaczynamy ferie.
Obiecałam sobie, że znajdę nam ciekawe zajęcia, nie będę się złościć, aktywnie bawić się z dziećmi, spędzać miło czas. Ha! Po pierwszym dniu mogę powiedzieć, że tak prawie się udało. (raz mnie szlak trafił, ups)
Nauczona wakacyjnym doświadczeniem wcześniej przejrzałam informacje o tym, co w naszym mieście słychać w temacie zimowym. Oczywiście bezpłatne wejścia mile widziane, w końcu budżetu na ferie brak. Nie jest źle, a nawet całkiem nieźle. Do wyboru mamy: 
  • różne zajęcia (przeważnie plastyczne) w bibliotece -  free
  • bal przebierańców w byłym przedszkolu, na który nas zaproszono -free
  • basen w promocji za 5 zł
  • lodowisko:  3 zł dorosły (szkolniaki gratis) plus 3 zł za wypożyczenie łyżew
  • jako, że spadł śnieg to sanki i bałwany za free
Wszystko przed nami. 
Dzisiaj pełna optymizmu i dobrych chęci pozwoliłam mały urwisom na zabawy plasteliną. Ich ostatnia inwencja twórcza na szafie spowodowała, że klejące ustrojstwo schowałam głęboko w szafie.






O dziwo dziś bawili się całkiem nieźle i w granicach rozsądku, choć osobiście czuję się urażona, gdyż moja krowa została nazwana: kosmonautą, autem, kombajnem, szopką. No doprawdy...
Potem było pieczenie drożdżowych rogalików z różanym nadzieniem na jutrzejszy dzień Babci. Chłopcy domagali się towarzystwa małych pomocników, jednak względy praktyczne przeważyły. Musiałam je potem schować, bo wszystkie bym wyjadła. Rogaliki rzecz jasna.
A na koniec atrakcja główna, czyli łyżwy. Zimno u nas było strasznie, ale daliśmy radę ze Starszakiem. Młody trochę jeszcze za mały. Od dzieciństwa jeżdżę na łyżwach i z przykrością zauważyłam, że z wiekiem idzie mi coraz gorzej. Boję się, mam barwne wizje jak wywijam orła, a potem smaruję fioletowe sińce i leżę z gipsem. Głupie to i strasznie mnie wkurza, ale nic nie mogę poradzić. Próbowałam nie patrzyć pod nogi i rozpędzić się lekko, ale nie jest to łatwe. Cóż przede mną cała zima, może w końcu pójdę na całość. Starszak radzi sobie całkiem nieźle i coraz dalej oddala się od bandy. Jestem z niego dumna.

niedziela, 19 stycznia 2014

Gofry

Była raz sobie leniwa niedziela. Taka, co to nawet spaceru nie było. Zabawki rozłożone, w tv na przemian bajki i skoki narciarskie. Przytulanie, buziakowanie, budowanie, czytanie, obiad znaleziony w czeluściach zamrażarki. W taką oto niedzielę zachciało się nam gofrów. Ale gofry to tyyyle roboty! Komu by się chciało w taki leniwy dzień. 
Już prawie wzdychamy z żalem nad naszymi pustymi brzuszkami, gdy nagle w kuchni słychać jakieś szmery, coś się toczy, coś przesuwa i kręci....

To ON - nasz wybawca. Zakręcił się szybko w kuchni, odnalazł potrzebne produkty i ruszył do pracy.

Te jajka to chyba od strusia.

Cukru już wystarczy.

Mieszamy, mieszamy, nie obijamy się.

Hop na chmurkę. Byle z telemarkiem.
 Nie minęła chwila i....
TADAM!!! Czyż nie jestem boski?


Uszczęśliwieni, już biegliśmy by spałaszować gofry, gdy dzikie wrzaski osadziły nas na miejscu. Nie tylko my mieliśmy ochotę na słodkości w niedzielne popołudnie. Tłum ludzików pojawił się nie wiadomo skąd. Na co dzień trudno wszystkie zlokalizować, to jakaś zagadkowa sprawa.

Doprawdy nie wiem, co tu robią świnie.

 Jednak radość nie trwała długo. Na horyzoncie ukazały się trzy groźne sylwetki. 


Konfiskujemy to!
 Nie możemy się poddać bez walki. Przecież to gofry! nie jakieś tam złoto czy inne pierdoły. Wytaczamy tajne działo! 
Acha! Broń się!

Nikt nie może się równać z Muszkieterem.

HURAA!!

Hola, Hola, ktoś tu się chyba jednak zapomniał! To nasze gofry!


Przepis na Gofry:

- 500 g mąki
- 1 szkl cukru
- 5 jajek (białka ubijamy)
- 1 kostka margaryny (roztapiamy)
- 1 mały proszek do pieczenia
- 2 szkl wody
- cukier waniliowy 


p.s.

Wybaczcie mi proszę słabą jakoś zdjęć. Marny ze mnie fotograf, a i aparat nie pierwszej młodości. Miałam za to sporo frajdy przy robieniu gofrów, dziecię się chichrało, a i motywacja była, by zwlec się z kanapy. 












czwartek, 16 stycznia 2014

Nie zapeszaj

- Cieszę się, że dzieciaki nie chorują. - powiedziałam do Mamy.
- Lepiej już tak nie mów. Nie zapeszaj.

Niby dlaczego? Zawsze mnie to irytowało. "Nie kracz", "Odpukaj w niemalowane drewno". Czy nie mogę bezkarnie cieszyć się, że dzieci od miesiąca nie chorują, że jestem szczęśliwa czy, że chociażby słońce świeci i pogoda jest piękna? Czy wypowiadając to na głos sprawiam, że coś małego i wstrętnego usłyszy i wypełznie by zniszczyć dobry nastrój? Skąd to się w ogóle wzięło? Skąd ten bezzasadny strach?
Gdzie siła pozytywnego myślenia, gdzie nadzieja?
To bardzo dziwne, że o przykrych, trudnych sytuacjach możemy opowiadać godzinami. Żalić się, martwić, paplać i paplać. Ale już cieszyć się publicznie co najmniej nie wypada.
Był taki rok, kiedy dzieciaki chorowały nam non stop. Nie były to bardzo poważne choroby, ale sparaliżowały całkowicie nasze życie towarzyskie i domowe. Wszystko kręciło się wokół inhalacji, lekarstw, smarkania nosów, mierzenia gorączki, a nawet i szpitala. Zero wyjść, zero spotkań z przyjaciółmi. Można było zwariować.
Na szczęście to już za nami. Teraz są dobre lata i korzystamy z nich jak możemy. Znajomi, spacery, mini wycieczki, basen, kulkolandy. Latem były rowery i rolki, kajaki, pływanie, spacery po lesie. Niby zwyczajne rzeczy, ale każdy  rodzic wie jak wygląda planowanie z dziećmi. Nagła gorączka potrafi zniweczyć wszystko.

"Licho nie śpi" jak mawia mąż do żony cierpiącej na bezsenność.
Czy słowami można to licho obudzić? Czy jeśli nie będę się głośno cieszyć, tylko udawać, że to nic takiego i siedzieć jak mysz pod miotłą, to nic złego się nie stanie?
Jakoś w to nie wierzę. Niestety ten nawyk jest tak mocno zakorzeniony, że sama się czasem łapię na pukaniu w niemalowane.
Na przekór wszystkiemu cieszmy się z małych i dużych spraw.


wtorek, 14 stycznia 2014

Morze nasze Morze

Kocham nasze morze, miłością absolutnie bezkrytyczną. Nawet, gdy palce u nóg zamarzają, gdy zęby szczękają o siebie a kolejna fala zamiast do pach sięga najwyżej do kolan. Nic mnie tak nie relaksuje jak zanurzenie stóp w ciepłym piasku i słuchanie szumu fal. Toteż, gdy tylko nadarza się okazja, pakujemy manele na trzy dni i jedziemy na trzy godziny nad morze.
Zawsze jednak korciło mnie, by pojechać na plażę w czasie sztormu. Co prawda w ostatni weekend go nie było, ale i tak byłam zachwycona. Udało nam się wyskoczyć na jeden dzień do Jastrzębiej Góry. Cud nad cudy. Było wspaniale...








poniedziałek, 13 stycznia 2014

Mózg

Robimy obiad, smażę tradycyjne kotlety, które Starszak obtacza w jajku i tartej bułce. 
- Mamo, zabrakło mi bułki do ostatniego kotleta.
- To trzeba było tak robić, żeby starczyło. - mówię niebyt wychowawczo, lekko już poirytowana innymi sprawami. - Myśl. 
- Nie chce mi się myśleć. - stęka starszak - Nie umiem.
- Ale przecież myślisz cały czas. - wzdycham i postanawiam trochę rozszerzyć temat- Widzisz, każdy ma w głowie mózg i on służy do myślenia. Myślisz gdy układasz tory, gdy budujesz z klocków lego, gdy się bawisz...
- Wcale nie, to są moje prezenty, a one nie są najważniejsze, więc o nich nie myślę.
- ????
Chwilę zajęło nim pojęłam, że wraca nasze ciągłe powtarzanie, że w święta najważniejsze jest Narodzenie Jezusa, spotkanie się z rodziną, wspólny czas, a nie myślenie o prezentach. Jak mawiał klasyk "witki mi opadły". Cóż miałam powiedzieć, wróciłam do obiadu. Matczyny obowiązek kazał mi jednak zmobilizować siły i znowu zmierzyć się z tematem.
- Kochanie, to nie o to chodzi. Codziennie używamy mózgu do myślenia....
- Ja nie używam, żeby się nie zmęczył.
- ..............

Czy pisałam już o witkach?? 

piątek, 10 stycznia 2014

Małe podróże - Pociągi

Uwielbiam podróżować. Jednak, gdy rodzina ma osiem nóg, z każdej wyprawy robi się niezła sumka. Dotąd nie odkryłam garnka ze złotem, choć nie ustaję w poszukiwaniach, zatem inwencja twórczo-wakacyjna jest u nas wskazana. Zwiedzamy Polskę, głównie Pomorze, choć miłością wielką, wyssaną z mlekiem matki pałamy do Tatr. Chciałabym opisać Wam miejsca, które nam się szczególnie podobają, gdzie świetnie się bawiliśmy, a nie zrujnowały nas finansowo. Będą to wypady raczej jednodniowe, choć zdarzały się i dłuższe. Nie należę do szalonych podróżników, którym żadne warunki nie straszne, którzy z lubością  śpią pod namiotem, bratają się z tubylcami i wożą jedną parę spodni. O nie... U mnie zawsze są toboły, musi być łazienka, dostęp do zaopatrzenia a przy tym anonimowość i spokój. Cóż nie zamierzam się tego wstydzić. Zazwyczaj targam w torebce dwie zmiany ubrań dla dzieci, picie, jedzenie, awaryjne zabawki, aparat, chusteczki, płaszcze przeciwdeszczowe, parasol i wiele wiele innych niezbędnych rzeczy. Oczywiście w bagażniku jest tego dwa razy więcej, plus koc z folią na plażę, zabawki do piasku i ze trzy kilo tego drobnego paskudztwa, które nad morzem jest wspaniałe, a w aucie już jakoś mniej. Cóż nic na to nie poradzę, to nieuleczalne, ale czasami przydatne.

Być może skorzystacie z naszych pomysłów i również będziecie się dobrze i niedrogo bawić. Dziś będzie o pociągach....

Starszy syn od czterech lat ma swoją wielką pasję - pociągi. Zabawkowe, prawdziwe, nowoczesne, zabytkowe. Wszystko co tylko dotyczy pociągów sprawia, że syn szaleje. Jestem pełna podziwu dla jego wytrwałości i wiedzy w tym temacie. Muszę jednak przyznać, że bywa to męczące. Starszak budzi się i zasypia ze słowem "pociąg" na ustach, nawija o nich całymi dniami. Co ciekawe przy innych tematach ciężko z niego coś wyciągnąć. Pasja ta ma duży wpływ na nasze "życie rozrywkowe". Odwiedzamy dworce, torowiska, muzea związane z kolejnictwem, parowozownie, przejazdy i inne tego typu miejsca. Pasja z roku na rok wcale nie gaśnie, wręcz się rozwija. 
Chciałabym Wam przedstawić miejsce, które odwiedzamy co roku. Zasiadam wówczas z książką na ławce, a uszczęśliwione chłopaki biegają, dotykają, wspinają się i bawią na całego. 
To Muzeum Kolejnictwa w Kościerzynie.


Tutaj akurat w trakcie remontu. Najlepiej wybrać się w ciepły, słoneczny dzień, bo spędzimy tam sporo czasu, w większości na zewnątrz. Do obejrzenia są m. in. parowozy, lokomotywy spalinowe, wagon kolejki liniowo-terenowej na Gubałówkę z 1938 roku. Wszystkie są dokładnie opisane. Do większości można wejść, czasem to nie lada wyczyn, nie mówiąc o schodzeniu. Dzieci najbardziej lubią bawić się w niewielkich wagonach wąskotorówki. Swoją drogą jak Ci ludzie się tam mieścili. Atrakcja nie tylko dla fanów pojazdów szynowych i miła alternatywa dla dnia przed telewizorem. Stare parowozy są naprawdę olbrzymie, a gdy stanie się na przeciwko nich to aż ciarki chodzą po plecach.
Przy okazji można również zwiedzić Kościerzynę, Muzeum Ziemi Kościerskiej, Muzeum Akordeonu (można kupić łączone bilety) lub choćby popływać w aquaparku. Wstyd się przyznać, ale Kościerzyna jeszcze przed nami. Wyciągnięcie naszych dzieci z parowozowni graniczy z cudem.
Kilka naszych starych zdjęć.




Koszt wstępu nie jest wygórowany. 
Dorośli 8 zł, ulgowy 6 zł.
Na miejscu jest mały sklepik z pamiątkami i bufet. Mieliśmy własny prowiant, więc nie znam szczegółów.
Więcej informacji tutaj.


wtorek, 7 stycznia 2014

Zdjęcia

Zgrałam wreszcie zdjęcia z aparatu siostry. 
Czy też tak macie, że wpychacie wszędzie własny aparat, bo potem wyciągnięcie zdjęć od znajomych to niemal mission impossible? Mi się dzisiaj poszczęściło. Obudziły się dzięki temu letnie i jesienne wspomnienia. W tym roku wakacje były niskobudżetowe i bez dłuższego wyjazdu. Okazało się jednak, że dzięki temu były naprawdę urozmaicone. Szukanie nowych miejsc, nowi ludzie, nowe zainteresowania. Działo się tego lata oj działo. Może warto do tych wspomnień wrócić i je udokumentować, ale do tego muszę przekopać setki zdjęć.
Dziś kilka wykonanych przez siostrę.




poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ostatni wieczór lenistwa

Dziś ostatni dzień przerwy świątecznej. Jestem przejedzona, przemęczona, przestawiona w godzinach spania. Ale i tak kocham Święta. Choinka nadal świeci w kącie pokoju, przy żłobku leżą trzy naprędce zrobione korony, w których szliśmy w pochodzie Trzech Króli. Do snu śpiewamy kolędy. Jestem przesycona rodzinnymi spotkaniami. Czas zregenerować siły w ciszy i spokoju.

Jutro znowu czas do szkoły, tzn. Starszak mknie do szkoły i to o zgrozo na 7:30! Trzeba z czeluści lodówki, wygrzebać coś w miarę świeżego na kanapki, wyszykować, wtrynić plecak z rzeczami na basen i wio. Potem odgruzowywanie mieszkania, wieeelkie pranie, czystki w lodówce, może nawet znajdziemy czas na spacer.

Ale teraz jeszcze ostatnia w spokoju wypita herbata z mięty zerwanej latem z ogródka.


Życzę Wam dużo siły i uśmiechu na jutrzejszy dzień.

piątek, 3 stycznia 2014

Damą być

Obudziłam się dziś rano z myślą: o matko, zrobiłam to! naprawdę wczoraj założyłam bloga! i teraz trzeba będzie coś tam pisać. Jak się powiedziało A to teraz trzeba dalej lecieć z alfabetem.
Zawsze chciałam być damą. Dystyngowaną, eteryczną, wiotką z uprzejmym uśmiechem na ustach i prostymi plecami. Taką co to się nigdy przenigdy nie zgarbi. Poruszać się wolno, z wdziękiem i godnością. Bez śladu zagnieceń i plam na ubraniach. Z niewzruszonym spokojem w każdej sytuacji.
Cóż nie udało się.
Jestem szalona, roztrzepana, mówię dużo i głośno. Macham rękami jak wiatrak, śmieję się jak opętana. Łatwo wyprowadzić mnie z równowagi i krzyczę, gdy się wkurzę. Zawsze na siebie coś wyleję i nie umiem prasować (nawet włączonym żelazkiem). Nie wydaje mi się bym poruszała się z wdziękiem, a już na pewno nikt nie nazwał by mnie wiotką i eteryczną. 
Pozostaje mi jedynie zaakceptowanie siebie i od czasu do czasu wzdychanie z lekką zazdrością gdy widzę elegancką kobietę.
Za to jestem ciekawą żoną, fajną mamą i dobrą przyjaciółką. Uwielbiam czytać kryminały, gotować i bujać się w hamaku. Ostatnio odkryłam, że lubię sadzić kwiatki w ogródku o co nigdy bym siebie nie podejrzewała. Czyżby starość?? Kocham podróżować i planować podróże, bo wtedy człowiek nigdy się nie nudzi. Najchętniej spałabym do 11, bo jestem nocnym markiem.
Czy jest jakieś określenie na tego typu kobietę??? 
Chyba po prostu normalna.

Początek

3 stycznia to dzień równie dobry jak każdy inny na założenie bloga. Kiedyś się wreszcie muszę zebrać na odwagę. Żeby było kulturalnie, najpierw się przedstawię.
Mam na imię Ania, co powinno w dużym stopniu tłumaczyć moją gadatliwość, której mam nadzieję dać ujście na tym blogu. Stan rodzinny na dzień dzisiejszy to Szanowny Małżonek oraz dwójka małoletnich lat 7 i 3. Na brak rozrywek nie narzekam. Brakuje mi za to słuchaczy. Jestem przecież kobietą. MUSZĘ gadać, opisywać, opowiadać, dyskutować, a jak wiadomo mąż się do tego średnio nadaje. Po 5 minutach znudzone oczy zerkają tęsknie w stronę komputera, tudzież telewizora. Zaczyna się półprzytomne potakiwanie i wielce znaczące "yhm". Czyżbym pana zanudzała??? No doprawdy...
A wokoło tyle tematów, tyle rozmyślań, ulotnych chwil i plotek...
Dlatego, jak to się kiedyś mówiło "ku pamięci" zapiszę to wszystko tutaj. Mam nadzieję, że będziecie się  bawili równie dobrze jak ja, galopujące wieczorem myśli znajdą swoje miejsce, a zgnębiony mąż odetchnie z ulgą.