Choć Młodszy trochę pokaszluje, postanowiłam wybrać się z dziećmi na sanki. Niby tak czekaliśmy na śnieg, a teraz trudno się zmobilizować by wystawić nos za drzwi. Zimno, wieje, no i te ciuchy... Jak ja tego zimowego ubierania nienawidzę. Szczególnie w malutkim, blokowym przedpokoju w 22 stopniach.
Gacie - to najmniejszy problem, skarpetki, znienawidzone rajstopy, tudzież getry - tu już nie jest łatwo, bo nie dość, że trzeba dziecię złapać, to jeszcze utrzymać w jednej pozycji przez dłuższy czas, a już najgorzej jak pomylę strony. Koszulki, bluzy - różnie z tym bywa, bo a to gryzie, a to drapie, a to w rękawy trudno trafić. Wielkie, ocieplane spodnie - o z nimi to zawsze jest sajgon, dzikie wrzaski, marudzenie, sapanie, że gorąco. I gdy już jestem mokra i zirytowana to zostały już TYLKO buty, kurtki, czapki, szaliki i rękawiczki, które oczywiście się zgubiły. I już, już można dzieci wypchnąć na korytarz, żeby samej wbić się w rekordowym czasie we własną kurtkę, w której oczywiście zatnie się zamek. Grr...
Wybraliśmy się do dziadków, którzy dysponują całkiem fajną górką w niewielkiej odległości. Szybkie (ha, ha) pakowanie do auta, droga z małym marudzeniem, że rękawiczki coś nie teges. Parkuję, Starszak wysiada i biegnie do drzwi, a ja walczę z pasami w foteliku Młodszego, torebką i wielką torbą z ciuchami na zmianę (tak, tak nigdzie się bez niej nie ruszam). Młodszy już tarza się w śniegu na trawniku, a ja tanecznym krokiem na mega śliskich schodach docieram do drzwi domu. Wrzucam torebkę i manele i wołam Starszaka na sanki a tam.... ON.... Mój syn..... w GETRACH i KRÓTKIM RĘKAWKU!!!!
Ale, Mamo, ja nie wiedziałem, że my tak od razu na te sanki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz