czwartek, 27 lutego 2014

Rozmowy w aucie

Jedziemy. Mały trzyletni, nazwijmy go Pietruchą, pokazuje paluchem za szybę i pyta Nuncjusza (7 lat):
P: Co to jest?
N: Samolot.
P: A jaki? 
N: Osobowy.
P: Pasażerski?
N: Pasażerski to to samo co osobowy. - zaznacza z wyższością.
P: Osobowy to pociąg!

Ooo się Pietrucha wyrobił. 

sobota, 22 lutego 2014

Fitnessowa sobota

Jak wiadomo krew nie woda i z rodziną trzeba dobrze żyć. Tak się składa, że Siostra ma rodzona jest zapaloną trenerką fitnessu. Skąd jej się to wzięło nie wie nikt. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to hobby męczące dla rodziny. Ciągle nas gnębi, poprawia, namawia, mlaska z niesmakiem nad moim/naszym kanapowym trybem życia. Źle wchodzimy po schodach, źle siedzimy, źle schylamy się po siaty z zakupami, w złych butach spacerujemy. Nie dbamy o kręgosłup i nade wszystko źle się odżywiamy. 
Cóż wszystko to niestety prawda.
Pasja siostry jest przeogromna i naprawdę ma do tego dryg. Nie jest to jej główne źródło utrzymania, więc tym bardziej ją podziwiam, że po całym dniu pracy jej się jeszcze chce. A chce jej się niemal zawsze i codziennie. Jeździ na różne szkolenia, spotkania, prowadzi zajęcia, biega, jeździ na rowerze i jeszcze ćwiczy w domu. Dla mnie leniwca to nie do pojęcia. 
Prawdę powiedziawszy totalnym leniwcem nie jestem, ale o mojej pasji będzie kiedy indziej. Dziś relacja na świeżo. Prosto z waniającej potem sali tortur.
W miejscowym klubie odbył się darmowy maraton fitnessu. Przez dwie godziny Siostra była główną sadystką i kazała być co by frekwencję dobrą robić. Namówiłam też przyjaciółkę i teraz się zastanawiam jaką zemstę dla mnie szykuje. To będzie próba naszej przyjaźni. :)
Siostra jest fanką treningu funkcjonalnego i dała nam taki wycisk, że ledwo mogę teraz chodzić. Uda mi płoną, w związku z czym wszystko co spadnie na ziemię w ten weekend zostanie tam na długo. Ja się nie schylam! Następna godzina to był pilates i moje niewprawne ramiona też wołały o litość. Najśmieszniejsze jest to, że najłatwiej było mi robić ćwiczenia na mięśnie brzucha, w końcu ma się te partie moooocno rozbudowane :).
Generalnie nie lubię fitnessu. Głośna muzyka, skakanie w miejscu, przepocona sala, ciągłe gadanie i to złudne: "Ostatnie osiem!" Jasne! Nie wierzcie, to nigdy nie jest ostatnie osiem, bo potem jest jeszcze cztery, a potem znowu osiem. "Dalej!", "Dasz radę!", "Jeszcze trzymaj!". Nie lubię dopingu i mówienia mi, że jeszcze mogę. Sama wiem czy dam radę i nie dam, bo nosem szoruję po podłodze. Poza tym nie posiadam strojów sportowych. Taa wiem to tylko wymówka, ale naprawdę czuję się nieswojo na sali z wyfiołkowanymi paniami w kolorowych strojach z oddychających materiałów. 
Po dwóch godzinach, dumna z siebie miałam zebrać się do domu, ale okazało się, że zaraz rozpocznie się zumba. Z ciekawości zostałam. Nigdy jeszcze nie ćwiczyłam i nie widziałam, a skoro już tam byłam... Moje wrażenia? Hmm... To nie moje klimaty. Niby fajnie. I poskakać można i potańczyć i nawet pośpiewać i pokrzyczeć, ale ja nietypowo wolę ciszę. Nie łapię tak szybko tanecznych układów, nie dla mnie szalone machanie rękami, tyłkiem to mogę sobie kręcić w domu przy mężu. Może po drinku lub dwóch byłabym bardziej wyluzowana i skłonna do szaleństw. O zgrozo  druga część miała się odbywać w szpilkach. I to jakich! Widziałam te mega obcasy, które panie przytargały. Toż to zwichnięta kostka murowana, a w krytycznym momencie, można zostać nabitym niczym szaszłyk. Ja nie dotrwałam. Ogólnie fajna sprawa, jak ktoś lubi, ale nie dla mnie.
Ale byłam, spełniłam rodzinny obowiązek, wytrwałam i nie było najgorzej. Oczywiście pomijając zakwasy.


piątek, 21 lutego 2014

Finka z kominka


Post bierze udział w Fince z kominka. Temat - Ja. Tym razem trochę odmiany.



Jeszcze tylko 5 minut i będę w domu. Ostatni zakręt, ostatnia prosta. Widzę już go w oddali. Skręcam na podjazd, jak zwykle zbyt szybko i hamuję z impetem. Łapię torebkę, zakupy, kluczyki. Gramolę się niezgrabnie na zewnątrz. Pik pik. Auto zamknięte. Torebka na ramię, siatka zawieszona w zgięciu łokcia. Szukam kluczy do domu, choć powinny być tam gdzie zawsze. Nie są. Przetrząsam kieszonki, kieszenie płaszcza. Są. Otwieram drzwi, wchodzę z westchnieniem ulgi. Już. Już jestem. Już bezpieczna. Przekręcam zamek, zdejmuję szpilki, odwieszam płaszcz. Niosę zakupy do kuchni. Odstawiam na blat. I wtedy zauważam, że zlew jest mokry. Kropelki wody spływają powoli. Drętwieję. Nie było mnie 8 godzin. Odwracam się. Jest cicho i spokojnie. Powoli idę do salonu, ale szybko wracam i wyciągam z szuflady nóż. Biorę głęboki wdech i znowu spoglądam w ich stronę. Słońce wpadające do pokoju pada na szkarłatne płatki. Zielone łodygi sterczą równo w wazonie. A kolce zdają się puszczać do mnie oko. Nie lubię róż. 
Powinnam uciekać, wyjść, zadzwonić. Ale nie mam już na to sił. Powoli, noga za nogą zmierzam przez dom. Moje serce bije tak głośno, że zagłusza ćwierkające na zewnątrz wróble. Puk puk. Otwieram drzwi sypialni, powstrzymując odruch by zacisnąć powieki, wrzasnąć i uciec. Nic się nie zmieniło. Schylam się by zajrzeć pod łóżko, pewna, że zaraz usłyszę BU! a dłoń w rękawiczce złapie mnie za kostkę. Klękam powoli, a nogi mi dygoczą. Przystawiam głowę niemal do podłogi. Nic. Przeżywam to jeszcze raz sprawdzając drugi pokój. Już mam z niego wyjść, gdy mój wzrok pada na dużą szafę. Otwieram ją szybkim ruchem i wpycham nóż między sukienki, z furią o jaką bym siebie nie podejrzewała. Niemal tracę równowagę. Nikt nie krzyczy. Pusto. Jeszcze tylko łazienka. Podskakuję na widok własnego odbicia w lustrze. Przysiadam na chwilę na wannie. Powoli rozluźniam ramiona. Oddycham głęboko. Śmieję się trochę histerycznie. Muszę stąd wyjść. Wracam po torebkę. Sięgam po kluczyki, nakładam szpilki. Stuk, stuk. Zamek, klamka. Dłoń w rękawiczce na mej dłoni i złowieszczy szept do ucha....
To ja.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Zapomniane Lisewo

Zaczęło się od wrześniowej wizyty w Muzeum Kolejnictwa w Warszawie. Samo Muzeum to prawdziwa gratka dla pociągowych zapaleńców. Cudowne miejsce z mniej cudowną panią, która od wejścia mruczy, żeby niczego nie dotykać. Na pewno jeszcze do niego wrócimy, by w spokoju wszystko pooglądać. Pewnie też więcej o nim napiszę,  ale nie tym razem.
W Muzeum kupiliśmy książkę Romana Witkowskiego "Koleje Wąskotorowe na Żuławach". Nuncjusz, wielki fan wszystkiego co na torach zamęczał nas przez całą drogę powrotną oglądaniem zdjęć i głaskał książkę z namaszczeniem. Eksploatował również jadącego z nami wujka, byłego kolejarza i wypytywał o wszystkie szczegóły. Jako, że mieszkamy na Żuławach, pomyślałam, że taka książka będzie świetną okazją do poznania otaczających nas terenów. Nie mogłam nawet przypuszczać w co się pakujemy.

Ziarno zostało zasiane. Sama jestem sobie winna. Od razu następnego dnia Nuncjusz zasiadł do zgłębiania wiedzy książkowej. Jako, że czytać dopiero się uczy, wymagał asystowania. Początkowo zmienialiśmy się nawzajem z mężem. Nie powiem, było to interesujące, szczególnie, że w niektórych miejscach byłam osobiście, choć nigdy nie zwracałam na nie szczególnej uwagi. Teraz miało się to zmienić. 
Książka opisuje historię Gdańskiej Kolei Dojazdowej, powstawanie żuławskich wąskotorówek, ich funkcjonowanie, trasy, tabor, infrastrukturę, a także niestety likwidację. Można w niej znaleźć mnóstwo fotografii, szkiców, map, tabel, a nawet starych rozkładów jazdy. Historia zamknięta na czarno białych zdjęciach, ale też i ta, której możemy dotknąć na żywo, choć czasem niestety w kawałkach. Czytanie to dla Nuncjusza było jednak za mało. 
Rozpoczęły się długie rodzinne rozmowy z seniorami rodu. Wspomnienia z dzieciństwa, anegdotki. Wypytywanie wujków, ciotek i wszystkich którzy mogli jeździć wąskotorówką.  Dla nas była to okazja by poznać rodzinne dzieje, historie, które jakoś dotąd nie wypłynęły na światło dzienne. Zmieniły się rozmowy przy stole, wspominano dawne czasy, dziadków, prababcie. Porównywaliśmy drogę do szkoły i samą szkołę oraz dzieciństwo kiedyś i dziś. Przy okazji wypłynęła historia jakoby kiedyś Wisła wylała na tyle, że w lisewskim Kościele św. Mikołaja woda sięgała powyżej metra. Na kościele ponoć jest oznaczenie stanu wody, ale nam nie udało się go odnaleźć. Przeglądając wczoraj książkę w poszukiwaniu informacji (dotychczas nie przeczytałam jej w całości, bo techniczne szczegóły mnie przerażają), i natknęłam się na taką informację:

"Wycofując się w marcu 1945 r. wojska Wehrmachtu zniszczyły mosty i wiadukty by utrudnić przeciwnikowi zajęcie obszaru Żuław Wiślanych. Jednak już 11 marca Armia Czerwona przedarła się przez Nogat i zdobyła miasteczko Nowy Staw. W tej sytuacji saperzy armii hitlerowskiej wysadzili w powietrze wały ochronne i śluzy m.in. koło Rothebude (Stróża k/Kiezmarka) co spowodowało, że w ciągu kilkunastu godzin znaczna część obszaru Żuław znalazła się pod wodą. Zatopieniu uległo 140 000 ha gruntów." 

Autor pisze, że warsztaty w Lisewie zostały zalane do wysokości 120 cm. Sprawa została więc wyjaśniona i sama jestem zaskoczona jak mnie cieszy odnalezienie tej informacji. 

Wkrótce jednak historie i opowieści nie wystarczyły. Nuncjusz musiał zobaczyć wszystko na własne oczy.
I tak zaczęło się tropienie pozostałości po wąskotorówkach. Na pierwszy ogień poszło Lisewo. Nuncjusz zarządził wyprawę odkrywczą. Obowiązki pierwszego przybocznego, szofera oraz tragarza objął Mąż. Wyposażeni w książkę, aparat, auto oraz prowiant, wyruszyli w chaszcze i błoto. Jako, że w książce mapy i szkice są niezwykle dokładne, zadanie mieli ułatwione. 
Lisewo to duża wieś w województwie pomorskim, w powiecie malborskim. Kiedyś były tam warsztaty naprawcze wąskotorówek, wieża ciśnień, obrotnica do obracania motowozów. Zresztą, co ja się będę historycznie rozpisywać. Zobaczcie zdjęcia jak było kiedyś, a jak jest teraz.

 Lisewo Malborskie, Rok 1991.


Obecnie

Ciekawostką jest, że Parowóz PX48-1741 widoczny na zdjęciu, po likwidacji lokomotywowni, na krótko trafił do Krośniewic, a potem został sprzedany na Wyspy Cooka. Tutaj cała historia.


Było



Obecnie


























   

                                                                                                                                 Rok 1996, Lxd2-243 z długim składem. Fot. M. Malczewski





Obecnie




 Rok 1989, Manewry Px48-1741 na stacji Lisewo. fot. M. Malczewski





Obecnie





Jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam do obejrzenia filmiku o makiecie modułowej, którą wykonał pan Andrzej Sadłowski.

Muszę powiedzieć, że dla Nuncjusza zobaczenie ruin było trudnym przeżyciem. Ciągłe pytania dlaczego rozebrali, dlaczego zlikwidowali. Wściekłość i złość na ludzi, którzy wykradli tory, zniszczyli budynki. Niezrozumienie dlaczego tak musi być, czemu nowe i szybsze jest lepsze. Przecież mogłyby istnieć obok siebie. Widzę jak kocha te pociągi całym dziecięcym sercem, jak chłonie wszystko na ich temat, jak rozbudza ciekawość w młodszym bracie. Marzy, że kiedy będzie dorosły wszystko odbuduje. 
Serducho mnie boli. Syn jest coraz starszy i powoli odkrywa, że świat to nie tylko zabawa, radość i miłość. Nie sądziłam, że będzie mi tak trudno patrzeć na jego rozczarowania i smutki. Sama zaczynam tęsknić i żałować nieodwracalnych zmian.
Chyba na starość robię się sentymentalna.


sobota, 15 lutego 2014

O dziwnym śnie

Śniło mi się dzisiaj, że byłam w Spa. Aż szkoda, że to sen. I w tym spa szłam Ci ja na basen z całą masą pierdołów, które co i rusz mi spadały. Wściekłam się trochę, bo jakże to, żeby na wakacjach tak się męczyć. Potruchtałam więc do recepcji, żeby mi te wszystkie toboły przechowali, puki ja się nie odmoczę w basenie. Staję przy kontuarze i... Nic. Nie mogę nic powiedzieć. Pani patrzy na mnie wyczekująco, a ja mam straszny szczękościsk. Dolna szczęka nie chce się oderwać od górnej. 
"w czym mogę pomóc?"
A ja nic. Oczy mi się rozszerzają, męczę się i chcę coś wydusić. Wszystko na nic. Próbuję więc na migi. Nie rozumieją. Łapię za kartkę i bazgrolę kolorowym długopisem, że nie mogę mówić! Lekarza! 
Przyszedł po chwili postawny, siwiejący Pan i macha ręką w kierunku gabinetu. A ja w pospiechu  odstawiam toboły, siatki, płyny do mycia (???), jakieś butelki plastikowe, ręcznik. Wstyd mi przy tym okropnie. W końcu macham na wszystko ręką i lecę za doktorem. Siadamy sobie na kanapie a ja macham rękami i demonstruję, że pyska nie mogę rozewrzeć. Pan pomachał głową, wyciągnął nogi przed siebie i mówi, że to brak relaksu i nerwy. Mam sobie odpocząć i szczękościsk puści. Wyciągam tedy i ja swoje koniczyny...
I otwieram oko. Kurde szczękościsk trwa. Otwieram drugie oko. Coś mi jakoś dziwnie. Śpię na brzuchu, ręce pod brodą, co najmniej jakbym się opalała na plaży. A śpiąca głowa przyciska się do rąk. 
Aaa rzeczywiście, trudno było by mówić.

środa, 12 lutego 2014

Zabawki z kartonu

Przez długi czas moja internetowa fascynacja nie obejmowała blogów. Czytałam dużo różnych artykułów, zaglądałam na strony, szukałam ciekawostek, pomysłów na życie, wakacje, zabawy. Przez pewien czas informacje na różnych portalach były ciekawe, z czasem jednak miałam wrażenie, że jak w gazetach wydawanych co miesiąc, wszystko jest na jedno kopyto. Po roku zatacza krąg. Postanowienia noworoczne, stroje na karnawał, wiosenne nowalijki, święta, chudniemy przed latem, olejki do opalania, stroje kąpielowe, przepisy na grzyby, środki na przeziębienie, jak nie przytyć zimą, święta, stroje na sylwestra  i od początku. Niby życie, ale jakoś tak konsumpcyjnie.
Pewnego razu natknęłam się na blog Lasche i tak się zaczęło moje blogowe odkrycie. Zupełnie inny świat, choć przecież taki sam. Inne podejście, inne priorytety. Z każdym nowym postem otwierałam szeroko oczy. Początkowo ogarnęły mnie wielgachne wyrzuty sumienia, że nie jestem tak kreatywną i wspaniałą matką, że nie umiem (a nawet czasem nie chcę) bawić się z własnymi dziećmi. Później jednak odrzuciłam kompleksy na bok. W końcu to przecież tylko od nas zależy jakie będziemy. Zaczęłam wykorzystywać niektóre pomysły Lasche, a także szukać nowych, bardziej dostosowanych do naszych zainteresowań. Szukałam nowych blogów, nowych pomysłowych mam. Szalonych kobiet, które nawet zwykłe codzienne zmywanie potrafią zamienić  w bajkową przygodę pełną wiedzy i magii. I znalazłam ich całe mnóstwo. Nie wiem skąd biorą natchnienie, skąd te głowy pełne pomysłów, skąd pasja i nienasycona ciekawość. Ale dziękuję Wam wszystkim z całego serca. Dzięki nim zaczęło być u nas ciekawiej. I nie tylko dla dzieci, ale też dla nas. Może nie zawsze tak jest i oczywiście bywają u nas dni pełne nudy i zniechęcenia, ale jest nadzieja i co najważniejsze wiele możliwości na poprawę.
Własnoręcznie wykonane zabawki cieszą najbardziej. Niby każdy o tym wie, ale jednak nie dowierza. Zdolności plastycznych nie posiadam, ale coś tam jednak potrafię. Wspólnymi rodzinnymi siłami, w przemiłej atmosferze, za sprawą blogowych inspiracji (niestety dawno to było i nie pamiętam źródła) stworzyliśmy własną wersję akwarium z tektury. I nie tylko. Zdjęcia są z zeszłego roku, ale "zabawka" przetrwała naprawdę długo, jak na poziom eksploatacji. Wszystko jeździło góra dół, na wełnianych sznurkach. Do dziś znajduję pojedyncze części. A i dla klocków znalazło się miejsce.





Tutaj druga możliwość, kartonowa zjeżdżalnia zrobiona z pudełka po zabawkach i przeciętych rurek po ręcznikach papierowych. Zapewniam, że pisku i radości wystarczyło na długie godziny. 


Nie liczę już modeli pociągów, które zostały zrobione z papieru. Niestety nie mam zdjęć, ale obiecuję się w przyszłości poprawić.

niedziela, 9 lutego 2014

Starszak pisze "ze słuchu"

Starszak pisze "ze słuchu". Sam się stara, bo rodzice - lenie nie zawsze mogą/chcą po raz setny wpisać coś do wyszukiwarki.
Czy ktoś zgadnie czego szukał Starszak?








p.s. 

Chyba wolałabym jakoś inaczej pisać niż Starszak i Młodszy. Myślałam i myślałam i z zakamarków pamięci wydobyło się wspomnienia naszego rozczulania się nad niemowlaczkiem. Był Nunek, Nusiek, a w ekstremalnej formie Nuncjusz. Chyba ten Nuncjusz zostanie. A dla Młodszego coś się jeszcze wymyśli.

czwartek, 6 lutego 2014

Faworkowa terapia antystresowa

W domu trochę ostatnio nerwowo. Młodszy się pochorował (tak wiem, wykrakałam) i  od tygodnia siedzimy na tyłkach. Nudyyy. Tak się rozleniwiłam, że zdarzało nam się leżeć na kanapie z książką lub tabletem przez dwie godziny. Matczyne wyrzuty sumienia od czasu do czasu organizowały jakieś zajęcia i zabawy, ale bez specjalnego zaangażowania. Plastelina, farby, szukanie przedmiotów z mapą.   
Swoją drogą to straszne jak się człowiek może w domu zasiedzieć. Żeby po paru dniach nie chciało się nawet wyjść po bułki, mimo, że słonko zachęcająco świeciło. Leń straszliwy i podstępny sprawiał, że w zlewie piętrzyły się naczynia, podłoga dostała plamek, a pranie... a nie, prać to ja akurat lubię, znaczy się pralka pierze. Ha!
W stanie lekkiej nerwowości zachciało mi się faworków. Napatrzyłam się TU. Trochę mi szło pod górkę, bo i śmietany nie było, i na przepis się nie mogłam zdecydować, a w kuchni bałagan. Dzieciarnia oczywiście zaraz zwietrzyła co się dzieje. Młodszy z wrzaskiem kazał się posadzić na blacie, a Starszak już wsadzał głowę do lodówki, w poszukiwaniu jajek. W obliczu rychłej awantury musiałam sięgnąć po przepis odstresowujący. 
Czy było sypanie mąką wszędzie? BYŁO
Czy była kłótnia kto będzie mieszał? BYŁA
Czy były jęki i stękania, że chcą inaczej sypać/mieszać/dodawać? BYŁY
Sami więc rozumiecie, że naprawdę musiałam mieć wsparcie. Polegało ono na tym, że zamiast odkładać ciasto "żeby odpoczęło", przez 10- 15 minut wali się w nie drewnianym wałkiem, aż pojawią się pęcherzyki powietrza.
Ach, cóż to za rewelacyjny sposób na pozbycie się frustracji. Naparzasz w niewinne ciasto ile wlezie wyobrażając sobie co lub kogo tylko chcesz. Można też zupełnie bezmyślnie, jako i ja czyniłam. Nie martwcie się jeśli Was siły opuszczą, zawsze znajdzie się chętny, żeby Was zmienić. I tak cała rodzina po kolei poużywała sobie ile wlezie. 
Nie było jednak tak słodko. Zużywszy tyle energii, zaczęli się dopominać o kolację. Co? Jak kolację? Jak mnie tu wielkie smażenie czeka? A szanowni państwo życzą sobie parówek, tostów i ketchupu. Żonglując ciastem, cedzakiem, garnkami, talerzami, tosterem i wołając w krytycznych momentach Męża, jakoś się udało dokończyć te faworki.
Dzieciarnia spróbowała i orzekła, że "nie są smaczne" i odmówiła konsumpcji.
Mąż poszedł na koszykówkę.
Cóż zjem je sama.
Bycie matką wymaga tyle poświęceń ;)



Faworki odstresowujące:

30 dag mąki
5 dag masła
5 żółtek
kieliszek koniaku
1-2 łyżki kwaśnej śmietany
łyżka cukru waniliowego
szczypta soli
cukier puder do pospania


Muszę się przyznać, że dałam zwykłej wódki, bo koniaku u nas niet. Bardzo bym chciała napisać ładnie i mądrze w jakiej kolejności wszystko należy robić, ale niestety nie umiem. Po prostu wszystko wymieszałam i zlepiłam w jedną całość, a potem bum.
Mam ten defekt, że przy przepisywaniu przepisów do własnego zeszytu, który kilka lat już ma, bardzo skracam wszelkie opisy. Z reguły ograniczam się do pojedynczych, co ważniejszych wzmianek typu - ubić białka. Pod tym przepisem mam informację o waleniu drewnianym wałkiem i żeby żółtka utrzeć z cukrem waniliowym, czego nie zrobiłam bo były warunki polowe. 
Zresztą na pewno sobie poradzicie, jeśli tylko przyjdzie Wam ochota na faworki.

p.s.

naprawdę są pyszne, piszę to otrzepując palce z cukru pudru

wtorek, 4 lutego 2014

Takie tam i portret

Poszłam dziś oddać książki do biblioteki. Słonko przyjemnie świeciło i zaskakująco mocno grzało. Ptaki świergotały jak szalone. Można było zamknąć oczy i poczuć się jakby była już wiosna. Ach...No, może przeszkadzał mały szczegół - mróz i śnieg.
W tym roku po raz pierwszy przegapiłam ten moment - pierwszy padający śnieg. Zawsze strasznie się rozczulam, stoję w oknie i cieszę się jak dziecko. To takie magiczne. Niestety magia szybko mija wraz z przenikliwym zimnem, skrobaniem szyb i odśnieżaniem. 

***

Grałam dziś ze Starszakiem w quiz.
Ja: Kto to jest kawaler?
Starszak: Ktoś kto podaje kawę.

***

Ostatnie tworzenie obrazków przez Starszaka, zaowocowało portretem rodziców.

Ja:



Ślubny stwierdził, że oddaje moją osobowość. Niby co to miało znaczyć, hę?

Małżonek pluskający się z wdziękiem w morzu:



he he he :)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Babska przyjaźń

Nie ma to jak przyjaciółki. 
Mój mąż ma mnóstwo zalet i nie wyobrażam sobie bez niego życia, ale bez przyjaciółek bym zwariowała. Choćby starał się jak może nigdy mnie do końca nie zrozumie. Obce są mu dylematy: jaki szampon (łysy jest), jaki krem (nie używa), o lakierze do paznokci nie wspomnę. Na słowa "nie mam co na siebie włożyć" dostaje gęsiej skórki i zaczyna śpiewać głupawe pioseneczki, które NAPRAWDĘ nie pomagają. Nie pomoże w wyborze sukienki... wróć... oczywiście, że pomoże, wybierze tę z największym dekoltem, w której w obecnej aurze zamarzną mi cycki, albo powie nic nie wnoszące do sprawy (aczkolwiek miłe) "Kochanie we wszystkim wyglądasz pięknie". Nie rozumie dlaczego kupiłam cudne, bajeranckie szpilki skoro trochę mnie cisną. No jak to! Bo boskie były! Absolutnie musiałam je mieć. I nie potrafi docenić tej wiekopomnej chwili, w której nie kupiłam pięknych spodni przecenionych na 49 zł, bo źle na mnie leżały. Sama nie wiem skąd u mnie ten rozsądek, a nie standardowe: "schudnę do nich". 
Przyjaciółka. Ta pewność, że mogę zawsze zadzwonić i stękać w słuchawkę, bo ON mnie nie rozumie, albo mam doła egzystencjalnego. Ględzić o kieckach, odchudzaniu, które nigdy się nie udaje, butach, za drogich albo za małych, dzieciach, kochanych ponad wszystko, ale jednak bałaganiących i czasem wkurzający, domu, gotowaniu i tysiącu innych sprawach. Rozmowa z kimś, kto myśli podobnie, kto zauważa szczegóły, niuanse nie do wychwycenia, kto pogłaszcze kiedy trzeba, a nawet da kopa w tyłek. Bez tego trudno zachować zdrowie psychiczne. Przynajmniej ja nie potrafię. Wieczór z przyjaciółką jest dla mnie niczym weekend w spa. Relaks, mnóstwo śmiechu, pełna swoboda, mała sesja terapeutyczna. Wracam potem do domu odświeżona, radosna z nowymi siłami, bez miliona wymyślonych problemów w głowie.
Z biegiem czasu nasze spotkania uległy zmianie. Kiedyś, w czasach szkolnych, z moją najlepszą przyjaciółką znikałyśmy w kuchni i piekłyśmy słodkości. Nikt nie miał tam wtedy wstępu. Snułyśmy daleko wybiegające plany o mieszkaniu w jednym domu. Ona na górze, ja na dole, a może odwrotnie? Pamięć mnie już zawodzi. O wielkiej choince na święta, która przechodziłaby przez dziurę w suficie. Wymyślałyśmy mężów, dzieci, pracę. Albo spacerowałyśmy. Godzinami. Lub robiłyśmy pikniki na łonie natury, bawiłyśmy się, rysowałyśmy. Zawsze było jakieś zajęcie, zero nudy. Zdarzały się oczywiście kłótnie, po których następowało milczące obrażanie. Pamiętam, że po kilku dniach, gdy emocje opadły bez zbędnych ceregieli wracałyśmy do stanu normalnego. Teraz, gdy każda z nas ma swoją, trochę już rozbudowaną rodzinę i nie mieszkamy we wspólnym domu, pozostały telefony, spotkania z całą gromadką lub dezercje, gdy wybywamy do kawiarni na kawę tylko we dwie. Choć nie widzimy się już codziennie, wiem, że wystarczy jeden telefon i możemy na siebie liczyć.
Przyjaźnię się też z innymi dziewczynami. Nasze wspólne spotkania są przepełnione śmiechem, gotowaniem, jedzeniem, tańcem, szaloną zabawą, a czasem wspólnymi łzami wzruszenia. Prócz tradycyjnych "domówek" mamy własną małą tradycję. Co roku wyjeżdżamy na jeden dzień pojeździć na drezynach. To dzień totalnej euforii, zero gadania o problemach w pracy, tylko śmiech, głupoty, śpiewy i niesamowicie ciężkie machanie dźwignią w drezynie. Może dla mężczyzn to bułka z masłem, ale kobiety mają zdecydowanie mniej pary w rękach. Umęczymy się strasznie, nawyzywamy "kto to wymyślił", nabijemy sobie siniaki, zjemy pyszną kiełbaskę upieczoną na ognisku, spalimy sobie tradycyjnie twarze wiosennym słońcem, a potem brudne, spocone, ale szczęśliwe będziemy przysypiać w autobusie powrotnym. 
Już nie mogę się doczekać maja.