środa, 5 marca 2014

O jedzeniu

Trafił mi się w zeszłą sobotę dzień wolny. Dzień tylko mój i do tego wyjazdowy. Zastanawiałam się usilnie, kiedy ostatnio wyjechałam gdzieś sama, z "obcymi" ludźmi. Nie mogłam sobie przypomnieć. Zawsze z rodziną, bliższą lub dalszą, dzieci, mąż, mama, ciocia, siostra. Z innymi to chyba tylko w szkole, a to już było dawno.
Postanowiłam wykorzystać ten dzień na nowości i luz, bez targania w torebce pieluch, aut, biszkoptów, wody i miliona innych rzeczy. Do tego po 15-tej wyładował mi się telefon. Dacie wiarę, że na kolację poszłam TYLKO z portfelem w kieszeni. Bez torebki!
Gdzie byłam? W Toruniu. Pięknym mieście, z zadbaną starówką, brukowanymi uliczkami i ceglanymi zabytkami. W sam raz na leniwe, niespieszne spacery, kawę i ciasto w przytulnej kafejce i cykanie zdjęć. Ha! Nie do końca. Pojechaliśmy tam grupą na staż Aikido i dwa razy po trzy godziny rzucali mną o matę. Mało relaksujące? A skąd. Ja to uwielbiam.
Ale miało być o jedzeniu, które oczywiście też uwielbiam. Mieliśmy okazję odwiedzić super miejsce Pierogarnię Stary Toruń. To miejsce z duszą, ciepłe, przytulne, pachnące. Pierwszy raz tam byłam i pierwszy raz próbowałam pieczonych w piecu pierogów. Pycha! Może to nie najlepszy dzień na wspominanie pyszności, bo dziś ścisły post. Będę dzielna. Pierogi były przepyszne, wybór był spory, przez mięsne, serowe, wegetariańskie do słodkich. My spróbowałyśmy z brokułem, lazurem i serkiem topionym, (nie jadam serów pleśniowych, ale w końcu miał być dzień nowości), z kurczakiem serem i pieczarkami oraz z mięsem wołowym, cebulą, papryką i ogórkiem konserwowym. Podane z sosami: pomidorowym, koperkowym i gorgonzola. Już mi ślinka leci. Próbowałyśmy też zupy grzybowej. Jeśli zajedziecie kiedyś do Torunia, koniecznie wpadnijcie na pierogi. Zaświadczam, że trzy w zupełności wystarczą.
Rodzinnie rzadko odwiedzamy takie miejsca, bo z dziećmi liczy się przede wszystkim czas. Nie możemy ryzykować 20 minutowego czekania na jedzenie, bez wspomagaczy typu kartki, kredki, samochodziki, gry słowne. Niby praktyka czyni mistrza, ale co to za relaks dla rodziców, gdy trzeba w popłochu łapać solniczki, pilnować niebujania się na krzesłach, co pięć minut lecieć do łazienki, a potem jeszcze słuchać: "nie będę tego jadł". Moi chłopcy w obcych miejscach jadają przeważnie frytki, bo wszystko inne nie jest takie jak u Mamusi. I gdzie tu dziecięca ciekawość świata? Tylko rutyna i to wiernie odtwarzana. 
Przypomniało mi się, jak kiedyś w restauracji kelner przyniósł nam danie, z fantazyjnym maziajem z sosu, co Nuncjusz skwitował: "Panu się chyba coś wylało."
Siedząc zatem przez godzinę w restauracji, w totalnym spokoju, konwersując sobie miło, dyskretnie obserwowałam i przemyśliwałam. Mam mały konflikt interesów, bo z jednej strony, jako osoba kochająca jedzenie nie lubię jeść sama, a już najgorzej z osobami, które są wiecznie na diecie, co to tylko: szklankę wody poproszę i dwa liście sałaty. Z drugiej jednak strony, jako osoba z nadwagą nie lubię jeść w towarzystwie, bo fisiuję sobie, że wszyscy patrzą na to ile zjem i czemu tak dużo. W efekcie zamawiam z reguły to co inni, co by nie odstawać i w małych ilościach. Jeśli wszyscy dajmy na to zamówią danie główne, to choćbym miała wielką ochotę na deser, nie wezmę go. Przeważnie wychodzę niedojedzona. No chyba, że jestem z mężem, tu się nie krępuję. Moje kompleksy mają oczywiście dobry wpływ, gdybym miała ciągle jeść z obcymi ludźmi, może byłabym chuda jak patyk. Ale co to za życie :). Wkładam sobie do głowy, że nikt na mnie nie patrzy, a już na pewno nie liczy ilości kalorii, a nawet gdyby, to skoro mam ochotę na pizzę a nie sałatkę to moja sprawa. W chwilach konfrontacji jednak polegam. Z zazdrością patrzyłam na facetów, którzy bez jakiejkolwiek krępacji zamawiali sobie, np. lody, nawet jeśli nikt inny nie zamawiał i wszyscy siedzieli z napełnionymi brzuchami. Generalnie nie wiem czy to tylko moja fiksacja, czy to my kobiety tak mamy. Takie niezdrowe, irracjonalne podejście do jedzenia i przekonanie, że ciągle podlegamy ocenie innych. Skąd nam się to bierze? Doprawdy, człowiek sam potrafi wpędzić się w ślepy zaułek. Mój Mąż zawsze się ze mnie z tego śmieje i w miejscach publicznych niemal czyta mi w myślach.
W efekcie, nie zjadłam cudnie wyglądającego ciasta czekoladowego z bitą śmietaną. Koniecznie muszę jechać jeszcze raz.

5 komentarzy:

  1. Jedź jeszcze raz!
    Ty się ze mną powinnaś na jedzenie umówić, byle nie w za drogiej restauracji, ja mogę jesc bez końca i ani by mi do głowy nie przyszło, że kogoś interesuje co i ile jem :))) nie interesuję się też tym, co zjadają inni - a Ty? Pytam, bo tylko Ci się zdaje, że ktoś zwraca na to uwagę, jestem o tym przekonana.
    A tego ciasta czekoladowego to aż mi osobiście żal ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jesteśmy umówione Jarecka :) Też mi tego ciasta żal. Ja wiem, że sobie to wszystko filmuję, ale i tak nie mogę tego zignorować, ale pracuję nad tym :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zazdroszczę chwili dla siebie :) Marzę o tym, żeby pójść sama do knajpki i zaszyć się z dobrym jedzeniem gdzieś w kącie. Choć mam tak jak Ty i pewnie za chwilę patrzyłabym z podejrzeniem, czy ktoś na mnie nie patrzy dziwnie, ze sama, ze je tyle... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę w grupie raźniej :):) Idzie wiosna, więc wszystko może się zdarzyć, może uda się samotny wypad na kawę, najlepiej z książką, żeby nikt się nie doczepił.

      Usuń
  4. Ja też chcę taki dzionek :)

    OdpowiedzUsuń